Nie ma miejsc bez znaczenia. Nie ma miejsc bez historii. To nieważne, że odkryli je tylko nieliczni.
Na Ziemi Lubuskiej jest kilka niezwykłych punktów widokowych. Najczęściej usytuowane są na szczytach morenowych wzgórz, które przecinają krainę równoleżnikowo kilkoma odległymi od siebie o kilkadziesiąt kilometrów pasmami. Roztaczające się z nich widoki mają swoje osobliwości, ale dominuje jeden niezwykły pejzaż – rozciągający się na dziesiątki kilometrów dywan lasu, z którego gdzieniegdzie tylko wyrastają samotne wieżyczki kościołów, a w regularnych, mniej więcej dwudziestokilometrowych odstępach, dają się dostrzec niewielkie miasta, sygnalizujące swoją obecność kominami oraz większą ilością wież.
Z lotu ptaka ten jednostajny krajobraz uzupełnić musielibyśmy rzekami wytyczającymi geograficzne granice całego obszaru, wspaniale położonymi jeziorami i kilkoma ważnymi traktami komunikacyjnymi.
Z tych dwóch perspektyw Ziemia Lubuska nie różni się wyglądem od tej sprzed kilkuset lat. Co prawda, dominujące w przeszłości lasy liściaste zastąpiła sosnowa monokultura, Odra, która rozlewała się swobodnie, została uregulowana przez niemieckich inżynierów, a najważniejsze drogi zboczyły ze swych pierwotnych tras, omijając skupiska ludzkie, ale Ziemia Lubuska pozostaje wciąż taka, jaką była – nieco zapomnianym kawałkiem świata. Miejscem, przez które się przejeżdża i które we wspomnieniach podróżnych pozostaje jako kraina piękna i spokojna, choć bez większego znaczenia.
Złudzenie. Nie ma miejsc bez znaczenia. Nie ma miejsc bez historii. To nieważne, że zostały odkryte przez niewielu i tylko niewielu znalazło dostęp do znaczeń dla innych zupełnie nieczytelnych. To tylko dodatkowo czyni je miejscami niezwykłymi, niepowtarzalnymi, nieoswojonymi, nieskatalogowanymi, niezwiedzonymi, niezaliczonymi, nieutrwalonymi.
Nie tylko dźwięk ma w Paradyżu swoje własne i niepowtarzalne drogi. Trzeba spędzić tutaj trochę czasu, by poznać demiurgiczne właściwości światła.
Pośród tych wszystkich niezwykłych miejsc są takie, które należą do naszego świata i… jednocześnie do niego nie należą. W sposób dosłowny – oddziela je od nas jakiś mur, jakaś zamknięta brama, jakaś trudna do sforsowania przeszkoda naturalna. W sposób mniej dosłowny – oddziela je od nas jakaś tajemnica i nasza własna wyobraźnia, która próbuje tę tajemnicę przeniknąć, a im bardziej ją zgłębia, tym bardziej ją gmatwa. Przybija swoją pieczęć, kodyfikuje tajemnicę i miesza: rzeczywiste z nierzeczywistym, prawdziwe z wymyślonym, normalne ze strasznym, straszne z przerażającym, dające się zrozumieć z zupełnie niepojętym.
Do takiego miejsca położonego w samym środku Ziemi Lubuskiej przyjechałem blisko dwadzieścia lat temu, w lipcu roku 2000. Legenda (znana wszystkim, ale może tylko moja własna) zrobiła zeń przestrzeń niedostępną i tajemniczą na tyle skutecznie, że chociaż trudno byłoby mnie nazwać wtedy dzieckiem, na Paradyż patrzyłem wciąż dziecięcymi oczami. Oczami tego samego chłopca, który przyglądał się majestatycznej, zupełnie niepasującej do otoczenia, budowli z okna samochodu jadącego w kierunku jakiegoś nadmorskiego kurortu wiele lat wcześniej.
Nic w tym nie zmieniły dziesiątki czy nawet setki podróży, które wiodły mnie później poprzez (w oczach dziecka nie mniej tajemniczo połączone ze sobą) wioski Gościkowo i Jordanowo.
Nawet jednorazowe sforsowanie przeszkody naturalnej, czyli rzeczki Paklica, po chybotliwym mostku i wejście na teren klasztoru w czasach licealnych, a może już studenckich, nic nie zmieniło. Świat za murem (całkowicie umownym, bo brama była na oścież otwarta) wydał mi się wtedy dokładnie taki sam, jak po drugiej, „naszej” stronie, ale jednocześnie miał w sobie coś niewytłumaczalnie „innego”. Może to niepewność, czy wolno było mi wejść do środka nasycała moment lękiem i wprowadzała zmysły w stan nienaturalnej czujności, wyłapującej ze świata więcej niż ma to miejsce w otoczeniu znanym i rozpoznanym. Może to nie było oglądanie świata, ale jego pośpieszne stwarzanie. W każdym razie, za murem świat był taki sam, ale inny. Czy nie tak miało jednak być? Czy nie w tym celu powstawały klasztory?
W roku 2000 wszedłem więc do Paradyża i rozpocząłem jedną z bardziej niezwykłych przygód mojego życia. Coś co miało być jednorazowym, możliwym dzięki nadzwyczajnej gościnności gospodarzy, użyciem przestrzeni akustycznej seminaryjnego kościoła dla celów fonograficznych, stało się wielką, niepowtarzalną lekcją.
O ile nie mam wątpliwości, że słowa „lekcja” użyłem jak najtrafniej, to mam jednak poważny kłopot z określeniem, co naprawdę było i jest dotąd jej przedmiotem. Spróbuję to jakoś opisać i może na koniec uda się nam wspólnie zrozumieć, czego się w Paradyżu uczę i co wydaje mi się w tej edukacji tak intrygujące i ważne.
Z natury rzeczy moim przewodnikiem po Paradyżu stał się dźwięk, a w zasadzie dźwięki. Klasztor spełniający dzisiaj funkcję seminarium jest miejscem, w którym toczy się normalne życie. To życie brzmi. W każdej części obiektu inaczej. Dla kogoś obcego te dźwięki pozostają niezrozumiałą kakofonią tak długo, jak długo nie znajdzie zasady ich interpretacji. Bliższe i dalsze odgłosy otwieranych i zamykanych drzwi, przybliżające się i oddalające kroki, ludzkie głosy dobiegające z oddali i pojawiające się niespodziewanie gdzieś w najbliższym sąsiedztwie.
Dźwięki nakładają się powoli na poznawaną nie bez trudu topografię budynku. Słuch myli nas na każdym kroku. Wirydarze, działające jak wielkie rezonatory, każą nam słyszeć o krok od siebie głos, który wydobywa się z oddalonego o kilkadziesiąt metrów okna. Trzaskające drzwi każą spodziewać się spotkania z kimś, kto właśnie nadchodzi, ale wcale się nie pojawia, bo zdążył skręcić w jakąś odnogę korytarza, o której jeszcze nic nie wiedzieliśmy. Czasami nie słyszymy nic, a widzimy oznaki jakiegoś ruchu.
Jesteśmy zagubieni. Tym bardziej, że w samym środku dnia w klasztorze potrafi zapanować absolutna cisza, pozostająca w niewyrażalnej wręcz sprzeczności ze świadomością, że w budynku jest w tym momencie wiele aktywnych osób. Czasami, nie wiadomo skąd, bo ani nie z kościoła, ani nie z dużej kaplicy na pierwszym piętrze głównego budynku rozlegają się liturgiczne śpiewy. Kiedy indziej zaskakują nas wybuchy śmiechu kleryków wychodzących na przerwę z sali wykładowej albo udających się do refektarza. Organy rozbrzmiewające nagle w środku letniej nocy mogą postawić włosy na głowie najbardziej nawet nieustraszonemu gościowi klasztoru.
Cisza każdego wnętrza „brzmi” inaczej. To nie wszystko! Inaczej brzmi cisza rano i wieczorem, w dzień ciepły i chłodny, wilgotny i suchy, słoneczny i pochmurny.
Najważniejsze akustycznie i najbardziej oczekiwane jest oczywiście spotkanie z kościołem, zwłaszcza, gdy po zamknięciu wewnętrznych drzwi łączących go z klasztorem, zostaje, przynajmniej teoretycznie, odizolowany od reszty kompleksu.
Dźwięk kościoła poznawałem na dwa sposoby. Będąc w nim, zaglądając we wszystkie jego kąty, ale także siedząc ze słuchawkami na uszach w zakrystii zamienionej na studio nagraniowe. To właśnie słuchawki przyniosły podstawową wiedzę o brzmieniu kościoła. Tylko w ten sposób, za pośrednictwem umieszczonych w świątyni mikrofonów, można było usłyszeć jego… ciszę.
Kiedy znajdujemy się w jakimś wnętrzu, cisza którą w nim spotykamy, a więc w potocznym rozumieniu „brak dźwięku”, wydaje się nam dokładnie taka sama, jak każda inna cisza, jak każdy brak dźwięku. To nieprawda, cisza każdego wnętrza „brzmi” inaczej. To nie wszystko! Inaczej brzmi cisza rano i wieczorem, w dzień ciepły i chłodny, wilgotny i suchy, słoneczny i pochmurny.
Cisza jest idiomatyczna, wyjątkowa i niepowtarzalna.
Dźwięk odbijając się, osłabiając i wzmacniając, staje się „wielowymiarowy”, subtelny i eteryczny
Tę „brzmiącą” ciszę kształtują niezauważalne ruchy powietrza – przeciągi, szumy i świsty odbijające się od ścian, podłóg, sklepienia, elementów kamiennych i drewnianych, od okiennych szyb. Cisza jest idiomatyczna, wyjątkowa, niepowtarzalna. Właśnie dlatego niezmiernie ważną częścią każdego nagrania muzycznego jest nagrywanie… ciszy. Przez kilka minut urządzenia rejestrują ciszę (czyli „nic”), a dokładniej jej brzmienie, jej dźwięk. Cisza będzie później wykorzystana w kluczowym momencie edycji materiału muzycznego, ale to opowieść na zupełnie inną okazję.
Teraz brzmiący już swoją ciszą kościół wypełniamy muzyką i zaczynamy słuchać, jak w „dźwięk ciszy” wtapia się „dźwięk dźwięku”, jaką uzyskuje barwę, jak krąży po kościele, jak dzięki architekturze zaczyna bawić się sam z sobą i z nami, jak uzyskuje swoje specyficzne, nieoczekiwane, absolutnie unikalne odcienie.
W nawie głównej zaatakuje nas dźwięk bezpośredni i masywny, pozbawiony detali. W ambicie, oddzielonym od prezbiterium grubym murem, dźwięk będzie mniej oczywisty, ale zaskakująco bogaty w szczegóły, a dzięki wędrówce, którą musi odbyć do naszych uszu poprzez różne zakamarki, zakręty i szczeliny, odbijając się, na przemian osłabiając i wzmacniając, staje się „wielowymiarowy”, subtelny i eteryczny. W najbardziej odległym, wydawałoby się, od prezbiterium miejscu, na organowym chórze, dźwięk jest chyba najpiękniejszy – mocny, precyzyjny, a jednocześnie wyrównany, selektywny, wciągający. Tam słuchać go mogą jednak tylko wtajemniczeni.
Są tutaj płaszczyzny, które nigdy nie zaznają dotyku ciepłych promieni Słońca. Jeśli błyszczą, to wyłącznie światłem odbitym od innych powierzchni.
Nie tylko dźwięk ma w Paradyżu swoje własne i niepowtarzalne drogi. Trzeba spędzić tutaj trochę czasu w różnych momentach roku, by poznać demiurgiczne właściwości światła. Są w klasztorze miejsca skazane na wieczny półmrok, są miejsca ożywające każdego dnia zaledwie na kilka minut i takie, które cieszą się pełnią dziennego blasku przez kilka godzin. Są płaszczyzny, które nigdy nie zaznają dotyku ciepłych promieni Słońca i jeśli już będą błyszczeć, to wyłącznie światłem odbitym od innych powierzchni. Niewiele jest w Paradyżu miejsc, w których światło zachowuje się banalnie, a spektakl, którym jest wędrówka Słońca po wnętrzu kościoła, można obserwować godzinami w niemym zachwycie.
Jeszcze inna jest noc. Jeśli ulegliśmy naiwnemu przeświadczeniu, że znamy już paradyskie wnętrza, to ciemność szybko wyprowadzi nas z błędu. Nie ma jednego Paradyża – jest Paradyż dzienny i nocny.
Paradyż przy całym swym majestacie jest miejscem ascetycznym, a może lepiej byłoby powiedzieć ogołoconym. Historia obchodziła się z nim bezceremonialnie. Paliła go, okradała, odbudowywała i dewastowała. Łączyła ze sobą rzeczy w sposób przemyślany, ale i przypadkowy. Kolejne epoki, kolejne zrządzenia losu, nakładały kolejne warstwy barw i bieli, ornamentów i destrukcji. Jedne są widoczne, inne ukryte, jeszcze inne właśnie odkrywane.
To nie asceza z wyboru, to asceza z konieczności, z historycznego przymusu, z bezsilności. Przykra, gdy pomyślimy o doskonale zachowanych zabytkach Włoch, Hiszpanii czy Francji, ale przy pewnym nastawieniu intrygująca i inspirująca. Gdzieś w świecie są kościoły pokryte od dołu do góry wspaniałymi freskami wielkich mistrzów. W Paradyżu jest tych fresków może kilkanaście metrów kwadratowych. Są kościoły, gdzie w jednej bocznej, „skromnej” kaplicy więcej jest arcydzieł malarstwa, rzeźby i rzemiosła, niż w całym paradyskim klasztorze. Są kościoły, które stanowią wzorce stylu i jego czystości. Tego w Paradyżu nie odnajdziemy. Jednak ta wymuszona prostota, ten „biedny” eklektyzm są jak iskra zapalająca wyobraźnię i emocje. Prostota jest duchowym pomnikiem wzniesionym tym, którzy tyle razy w historii wydobywali Paradyż znad przepaści unicestwienia.
Kiedy krążymy tak po Paradyżu, kiedy krok po kroku rozwiązujemy jego zagadki i przenikamy tajemnice, coś się z nami dzieje. Może przychodzi to stopniowo, niezauważalnie, niepostrzeżenie, podstępnie, a może staje się nagle, w ułamku chwili.
Zajmowanie się tajemnicami Paradyża przestaje nas interesować. Przestajemy stawiać pytania, dociekać, drążyć i zaczynamy Paradyżem żyć, zaczynamy nim oddychać. Budzimy się rano i podchodzimy do okna wychodzącego na wirydarz, by zachwycać się błyszczącymi w świetle słońca wieżami. Idziemy do kościoła, by z ciągle tym samym, niesłabnącym zdumieniem podziwiać, jak wędrujące z okna do okna promienie wydobywają z półmroku po kolei różne, ale zawsze te same, detale. Chronimy się za grubymi murami przed letnią nawałnicą. Z czułością patrzymy na kilka średniowiecznych ornamentów cudem zachowanych pod późniejszymi tynkami. Spokój przynosi nam świadomość, że wszystko toczy się tutaj tak, jak toczyło się sto, dwieście, trzysta i czterysta lat temu, a Słońce zagląda zawsze w tej samej kolejności do okien.
Zaczynamy pytać samych siebie, jak to możliwe, że z obserwatora staliśmy się uczestnikiem, z narratora bohaterem historii, z trochę przypadkowego przybysza częścią tej przestrzeni.
Cisza, dźwięk, światło, czas i prostota. To one składają się na tajemnicę Paradyża. Jego lekcja to zatem lekcja ciszy, dźwięku, światła, czasu i prostoty. Czego można się z tej lekcji nauczyć? Być może dociera do nas powoli, że kolejną i najważniejszą tajemnicą do rozszyfrowania jesteśmy my sami?
Cezary Zych