Z budynku szkoły muzycznej wysypują się dzieci. Niektóre wolne jak ptaki, niczym nie obciążone (czyżby to przyszli pianiści lub dyrygenci, a może kompozytorzy?), inne z muzycznymi akcesoriami mieszczącymi się w poręcznych i sprawiających wrażenie, jakby kryły w sobie zabawki, futerałach, a na koniec nieszczęśliwcy uginający się pod brzemieniem przytroczonych do pleców, większych od nich samych, muzycznych ciężarów, prawdziwi niewolnicy sztuki.

Barwna gromadka rozprasza się szybko i przed wejściem do szkoły panuje znowu spokój i cisza. Po jakimś czasie w drzwiach, pojedynczo lub parami, pojawiają się nauczyciele – jedni bez instrumentów, inni z instrumentami, chociaż w tym ostatnim przypadku proporcje nie skłaniają do współczującego uśmiechu, jak było to zaledwie kilka minut wcześniej.

Co działo się w tym miejscu przez ostatnich kilka godzin? Czego uczyli się, a przynajmniej udawali, że się uczą, uczniowie i co przekazywali im, a przynajmniej próbowali przekazać, nauczyciele?
To jedna z zagadek, która nurtuje mnie, gdy słyszę od kolegów kierujących instytucjami muzycznymi, od tych najmniejszych do największych, że uczniowie szkół muzycznych i ich nauczyciele w zdecydowanej większości nie przychodzą na koncerty, które odbywają się poza godzinami lekcyjnymi.

Nauczycieli mógłbym od biedy usprawiedliwić, bo wielu z nich to czynni muzycy, więc biorą udział w koncertach w innej roli, niż słuchacze, ale to wyjaśnienie pokrętne. Decydując się na rolę nauczyciela, powinni wziąć pod uwagę, że ich zadanie nie kończy się na kilkudziesięciu minutach, które spędzą z uczniem w klasie.

Przypomina to dyskusję o zachodnioeuropejskiej medycynie, która wyspecjalizowała się tak bardzo, że straciła z punktu widzenia człowieka. Dla ortopedy człowiek to ręka, dla stomatologa szczęka, dla laryngologa ucho, dla neurologa mózg, ale dla niewielu lekarzy człowiek to suma tych wszystkich narządów plus coś jeszcze.

Uczenie muzyki, to przecież nie uczenie tego, co ma robić prawa i lewa ręka, nogi, krtań, przepona, ale wprowadzanie podopiecznego w zupełnie nową, wielopoziomową rzeczywistość, która ma swój wymiar techniczny, psychologiczny, społeczny, estetyczny i duchowy. Czy można uczyć się muzyki bez zanurzania się w nią po czubek głowy? Praktyka, którą obserwuję udowadnia, że można, ale czy to jest na pewno droga, którą należy podążać?

Słuchanie muzyki i uczestniczenie w koncertach, to nie zadanie domowe, którego uczniom należy oszczędzać w trosce o ich dobrostan. Przeciwnie, to warunek egzystencjalny dla ich harmonijnego rozwoju i najskuteczniejszy środek profilaktyczny zabezpieczający przed możliwymi frustracjami i depresjami w przyszłości.

Uczniowie pozbawieni stałego, intensywnego kontaktu ze sztuką muzyczną tracą orientację, o ile w ogóle ją mieli, w jakim celu robią to, co robią i dlaczego kilka godzin dziennie męczą się z instrumentem.
Jak można uczyć się grać na skrzypcach (co przecież w początkowej fazie jest prawdziwą torturą) nie widząc, do jak wspaniałych rezultatów może ta nauka prowadzić? Czy można wchodzić w świat sztuki nie konfrontując się z jej różnorodnymi formami? Czy to nie jest najlepsza metoda dla zdiagnozowania, czy nasze dzieci w tej pełnej tajemnic komnacie chcą pozostać, czy zupełnie się tam nie odnajdują jako przyszli wykonawcy, ale doskonale radzą tam sobie, jako słuchacze?

Wydaje się to tak oczywiste, że tym bardziej nie potrafię zrozumieć, dlaczego sale koncertowe nie są pełne uczniów szkół muzycznych z rodzicami i nauczycielami. Te dwie kategorie dorosłych powinniśmy wezwać przed jakąś kolejną specjalną komisję do zbadania szkód wyrządzanych dzieciom.

Cezary Zych

Każda szkoła jest miejscem, gdzie coś może się urodzić, coś zwiędnąć, a coś innego obumrzeć.