Minęły czasy, gdy naszą kartą wizytową była zawartość regałów książkowych i płytowych. One ciągle coś tam o nas mówią, ale żeby poznać prawdę trzeba by zajrzeć do naszych komputerów, smartfonów i czytników. Należałoby przejrzeć historię wyszukiwań oraz odwiedzanych przez nas stron internetowych. Dzisiaj nasze kompletne wizytówki mają w swoich zbiorach korporacje z Doliny Krzemowej lub operatorzy Pegasusa, podczas gdy znajomi muszą zadowalać się czymś, co coraz bardziej przypomina awatara niż nasze prawdziwe ja.
Czy fakt, że słuchamy muzyki dawnej, kolekcjonujemy nagrania, chodzimy na koncerty, czytamy, a czasami dyskutujemy na ten temat, mówi coś o nas, coś, co autor kryminałów ująłby w słowa „wyglądał i zachowywał się jak typowy wielbiciel muzyki dawnej”?
Jak wygląda i jak zachowuje się słuchacz muzyki dawnej? Czy muzyka dawna wykreowała społeczność, której można byłoby przypisać jakieś wyróżniające ją i identyfikujące cechy?
Czy, już zdecydowanie subiektywnie, miłośnicy muzyki dawnej postrzegają siebie, jako członków takiej społeczności i czy czują z innymi jej członkami jakieś szczególnego typu pokrewieństwo, którego nie odczuwają w stosunku do innych? Czy nasze muzyczne zainteresowania jakoś nas identyfikują w oczach innych i czy my sami uważamy je za konstytutywne dla naszej tożsamości? Czy, jeszcze inaczej to ujmując, bez zainteresowania muzyką dawną bylibyśmy kimś innym?
Dlaczego warto się nad tym zastanowić? A dlaczego by nie? Temat tak samo dobry, jak wiele innych, ale, już zupełnie poważnie, dla wielu zaangażowanych słuchaczy muzyki dawnej jest ona czymś znacznie więcej niż przeżyciem estetycznym sprawiającym doraźną przyjemność.
Gdybym postawił to pytanie trzydzieści lat temu, nie miałbym z odpowiedzią żadnych trudności. Wystarczyło pojechać na kilka wybranych koncertów w różne miejsca w Polsce, porozmawiać z muzykami i dziennikarzami, by nabrać przekonania, że tworzy się środowisko, w którym jest miejsce dla wszelkich możliwych typów melomanów.
To środowisko, może niezbyt liczne, było bardzo mobilne. Te same twarze można było zobaczyć przy różnych „dawnomuzycznych” okazjach w odległych od siebie miejscach. Z czasem, gdy wydarzeń było coraz więcej i demokratycznie rozkładały się na terenie całego kraju, ta wędrująca grupa się zmniejszyła, za to powstały lokalne środowiska na tyle duże, że organizatorzy koncertów i festiwali nie musieli martwić się o frekwencję.
Nie były to środowiska zorganizowane, ale miały swoje cechy charakterystyczne. Ich uczestnicy nie zdawali sobie może z tego wcale sprawy, ale już, na przykład, pracownicy różnych polskich filharmonii potrafią odróżnić publiczność przychodzącą na „standardowe” koncerty symfoniczne od słuchaczy koncertów muzyki dawnej. W ich oczach są to dwie zupełnie różne społeczności, które nakładają się na siebie tylko w bardzo niewielkim zakresie i tylko w wyjątkowych sytuacjach.
Nie mając odpowiedniej perspektywy nie potrafię powiedzieć, czy tak rzeczywiście jest. Mam jednak wrażenie, że nasza społeczność stała się (podobnie jak większość małych społeczności) bardziej wirtualna, niż realna. Dyskusje i wymiany poglądów przeniosły się z rozmów prowadzonych na żywo na internetowe fora dyskusyjne i okazało się, że jest mi znacznie trudniej utożsamić się z kimś, kto dostarcza bardzo kompetentnych i trafnych komentarzy, niż kimś, kogo widzę na kolejnym koncercie, także wtedy, gdy nasze relacje ograniczają się do pełnego życzliwości uśmiechu.
Cezary Zych