Wiele zastanawiających zjawisk, których jesteśmy świadkami i uczestnikami tłumaczonych jest zepchnięciem olbrzymich grup społecznych na margines. W tym kontekście wspomina się przede wszystkim kwestie ekonomiczne. Mechanizmy rządzenia i całe systemy społeczne miałyby służyć stosunkowo nielicznej warstwie uprzywilejowanych, stojąc na straży sprzyjającego im status quo.

Diagnoza jest prawdopodobnie słuszna, a procesy uruchomione w wyniku degeneracji systemu wyglądają na całkowicie nieprzewidywalne i niekontrolowalne. Nie wiemy, co się stanie i coraz trudniej zaklinać rzeczywistość wierząc, że porządek ukształtowany w drugiej połowie dwudziestego wieku przetrwa.

Narastającemu lękowi przed niewyobrażalnymi skutkami kryzysu towarzyszy dobiegający z wielu stron odgłos dłoni uderzających w piersi w geście skruchy. Wszyscy wyznają winy i wszyscy obiecują poprawę – właśnie dlatego trudno uwierzyć, że ten zbiorowy akt zakończy się powodzeniem.

Nie chciałbym przyłączać się do pokutnej procesji, ale może nie powinienem sądzić, że moje sumienie jest zupełnie czyste. Może ja też przyczyniłem się do czyjegoś wykluczenia, chociaż z pewnością nie tego ekonomicznego.

Wykluczenie, i to wiemy dzisiaj dość dobrze, jest zjawiskiem zdecydowanie bardziej złożonym. Ograniczenie go do aspektu materialnego jest zamazaniem, rozmyciem, a może ukryciem władczego aspektu wykluczenia. Najciekawsze w pojęciu „wykluczenia” nie jest to, kto został wykluczony, ale kto wyklucza, czyli nie dopuszcza kogoś do czegoś.

Wykluczyć można oczywiście celowo, ale społecznie najbardziej dotkliwe są wykluczenia czynione nieintencjonalnie, co jednak nie znaczy, że zupełnie nieświadomie. Jeśli nie chcemy nikogo wykluczać, ale bierzemy pod uwagę ewentualność, że do wykluczenia może dojść, to w jakimś zakresie się do niego przyczyniamy.

Najbardziej niebezpiecznym źródłem wykluczenia jest takie, które opiera się na pozornym szacunku dla drugiego człowieka. Robimy coś dla kogoś, ufając w jego talent i zdolności poznawcze. Przygotowując naszą propozycję nie musimy, a wręcz nie powinniśmy zakładać, że jej adresat nie jest zdolny, aby zrozumieć nasz komunikat czy przesłanie. Możemy je zatem dowolnie komplikować, bo przecież na tym polega rozwój. Nie możemy się cofać tylko z tego powodu, że z tyłu głowy mamy obraz kogoś, kto nas potencjalnie nie rozumie. Poza tym przesuwamy wciąż granice tego, co zrozumiałe, by podnosić świadomość innych. Tego procesu nie powinniśmy cenzurować.

Takie myślenie jest w pełni uprawnione i mogę się pod nim podpisać. Mam jednocześnie świadomość, że koncentrując się na wierzchołku społeczno-kulturalnej piramidy możemy mieć tendencję do zapominania, jaką drogę przebyliśmy, żeby się tam wdrapać. Zdarza się nam też ignorować okoliczność, że skoro dotarliśmy tak wysoko, prawdopodobnie byliśmy bardziej uzdolnieni, a już na pewno bardziej zmotywowani.
Edukacja, to pierwsze hasło, które słyszymy, gdy temat zostaje wywołany. Niestety na jej efekty trzeba czekać wiele lat. Czy można coś zrobić już teraz, nie koncentrując całej energii na dzieciach, chociaż to wyjątkowo modne?

Rzeczą najważniejszą i potencjalnie najskuteczniejszą jest uproszczenie przekazu, a więc przedstawianie tego, co chce się zrobić w sposób wzbudzający zainteresowanie, przyjazny i pozbawiony mentorskiego, protekcjonalnego tonu, a jednocześnie nie banalizujący tematu.

Dla takiego opowiadania trzeba znaleźć inną perspektywę, inny język i inne środki wyrazu. To nieprawda, że jedynym możliwym językiem jest język fachowy wypracowany przez środowisko muzyków i muzykologów, ewentualnie wychowanych na nim dziennikarzy.

Muzyka i jej „kuchnia” to dwa różne światy, a można odnieść wrażenie, że narracja okołomuzyczna próbuje wtłoczyć w nas przekonanie, że każdy, kto chce uzyskać prawo do słuchania muzyki, musi zostać wtajemniczony w zagadnienia kompozytorskie i wykonawcze. Podobno to one przesądzają o tym, czym jest muzyka i jeśli się tego nie wie i nie rozumie, to lepiej dać sobie spokój.

Oto jedno ze źródeł wykluczenia, które każdy potępia, ale mało kto zwalcza. W naszym przypadku oznacza to zrezygnowanie z części władzy, którą ma ten, kto wie więcej nad tym, który wie mniej… podobno.

Cezary Zych