Nigdy nie przyszło nam do głowy, by odgrywać w Paradyżu rolę ekologicznych aktywistów. To po prostu nie to miejsce i nie ta okoliczność, ale nie znaczy to wcale, że rozwijając festiwal i kształtując jego formułę zupełnie o kwestiach około ekologicznych nie myśleliśmy.

Czasami te tematy pojawiały się jako efekt uboczny szukania najbardziej efektywnych i tanich rozwiązań organizacyjnych, ale czasami były wywoływane zupełnie świadomie.

Do legendy przeszła już walka o gaszenie świateł na przepastnych paradyskich korytarzach. Zresztą, szybko dowiedzieliśmy się, że to bój toczony tutaj od dziesiątków lat i 365 dni w roku; wspierany sukcesywnie przez czujniki ruchu, timery, inteligentne (podobno) włączniki i oszczędne źródła światła. Donkiszoteria przełomu tysiącleci.

Ekologiczny (i przy okazji ekonomiczny) rachunek sumienia wydaje się dzisiaj czymś absolutnie obowiązkowym. Proekologiczny punkt widzenia uwydatnia to, co i tak większość z nas od dawna przeczuwała, że prawie wszystko, co robimy, da się zrobić oszczędniej. Nawet najprostsza optymalizacja organizacyjna na pewno przełoży się na zapewnienie środowisku głębszego oddechu. Perspektywa ekologiczna jest po prostu innym wariantem myślenia globalnego, kontrapunktem dla globalizacji ekonomicznej.

Czasami wydaje się, że najprościej i najoszczędniej byłoby po prostu powstrzymać się od niektórych działań. Ogólnoludzka asceza brzmi niestety tyleż kusząco, co nierealnie. Jednak to właśnie swego rodzaju asceza była czymś, co od samego początku zupełnie świadomie wybraliśmy jako model naszego paradyskiego projektu, chociaż niosło to za sobą duże ryzyko, zwłaszcza gdyby okazało się, że słuchacze nie podzielają naszej filozofii i nie dostrzegają w niej niczego atrakcyjnego dla siebie.

Można powiedzieć, że wspólnie z przyjaciółmi zastosowaliśmy metodę robienia wszystkiego na opak i wbrew temu, co robili twórcy wydarzeń muzycznych wyrastających wtedy jak grzyby po deszczu. Nie robiliśmy tego w celu dystansowania się od innych – wynikało to po prostu z naszych przekonań i przeświadczenia, że ta droga będzie najlepsza do osiągnięcia naszych celów.

Pierwszym wyborem była asceza organizacyjna zarówno w trakcie przygotowań do „Muzyki w Raju”, jak i w trakcie samego festiwalu. Stosunkowo skomplikowana konstrukcja wydarzenia spoczywa na barkach zaledwie kilku osób, które dodatkowe wsparcie otrzymują dopiero w sierpniu.

Drugim, już trochę bardziej ryzykownym pomysłem, była asceza promocyjna. Nasz budżet przeznaczony na te cele nie jeden raz wywoływał napady śmiechu przedstawicieli branży medialno-reklamowej. Oczywiście moglibyśmy rozkręcić działania promocyjne na dużo większą skalę, ale wydawało się to zupełnie niedorzeczne, zważywszy na kameralny charakter festiwalu i nasze przekonanie, że osoby interesujące się muzyką dawną, prędzej czy później dowiedzą się o tym, co dzieje się w pocysterskim klasztorze zagubionym gdzieś w zachodniej części Polski. Od wielu lat nasze działania promocyjne nie wykraczają po za to, co konieczne, by festiwal nie zniknął w zalewie informacji na temat oferty kulturalnej.

Kolejnym elementem stała się asceza oprawy koncertowej. Jest ona ograniczona do absolutnego minimum. Oświetlenie, które stosujemy w czasie koncertów pobiera tyle prądu, ile zużywa przeciętne gospodarstwo domowe w zwykły dzień. Nie jest ono może specjalnie spektakularne i stwarza pewne problemy, kiedy dokonujemy rejestracji filmowych, ale i na to znaleźliśmy sposób, więc nie widzimy żadnego powodu, by bawić się w dodatkowe iluminacje. Zresztą, czy paradyski kościół takich zabiegów naprawdę potrzebuje?

No i wreszcie, na koniec, asceza artystyczna. Tutaj ryzyko było absolutnie największe, bo rozumieliśmy ją w sposób pozostający w głębokiej sprzeczności z tendencjami, które można było zaobserwować wszędzie dookoła nas.

Nigdy nie interesowało nas przygotowanie wydarzenia, przez które przewijają się dziesiątki czy nawet setki wykonawców pojawiających się na kilkanaście lub kilkadziesiąt godzin i znikających w drodze na inny festiwal. Naszą intencją było zrobienie czegoś dokładnie odwrotnego, a więc powierzenia wielu koncertów niewielkiej liczbie muzyków będących w jednym miejscu przez dłuższy czas.

Nie chcieliśmy też, by to, co znajduje się w programie festiwalu, można było usłyszeć w innych miejscach. Nie rezygnowaliśmy oczywiście z koncertów tylko z tego powodu, że muzycy wykonywali je wcześniej albo później w innych miejscach, ale były to raczej wyjątki od zasady, niż reguły programowania festiwalowych wydarzeń.

Z organizacyjnego punktu widzenia wydawało się nam czymś niedorzecznym, by wkładać olbrzymi wysiłek w przygotowanie przyjazdów muzyków, których kontakt z publicznością miał się ograniczyć do dwugodzinnego koncertu. Jedyną sensowną formułą były rezydencje, „osiedlanie się” naszych przyjaciół w Paradyżu na minimum tydzień, a z reguły na dwa tygodnie, a nawet dłużej.

Kiedy mamy ich wszystkich w jednym miejscu, byłoby trwonieniem zasobów ludzkich, gdybyśmy nie doprowadzili do ich współpracy, nawet jeśli wcześniej się nigdy nie spotkali, a wręcz nigdy o sobie nie słyszeli. W ten sposób tworzyliśmy relacje artystyczne, ale i silne więzi międzyludzkie. Czas festiwalu, to okres pracy o intensywności, której wielu odwiedzających nas muzyków nigdy wcześniej nie doświadczyło. Ekologiczny efekt tej filozofii – znacząco ograniczona liczba międzynarodowych transportów lotniczych.

Tę pro-ekologiczną listę można by rozwijać, na przykład o zwyczaje żywieniowe, bo z roku na rok rośnie wśród osób tworzących i występujących na festiwalu liczba wegetarian i wegan. Sprzęt służący do rejestracji dźwiękowej i filmowej festiwalu jest coraz mniej „energożerny” i tak dalej, i tak dalej.

Przez dwadzieścia lat opieraliśmy się skutecznie sugestiom, by nadać festiwalowi trochę więcej splendoru, chociaż mieliśmy świadomość, że „bizantyjski” rozmach mógłby zaowocować zainteresowaniem ze strony nowych partnerów albo przyciągnąć jeszcze liczniejszą publiczność. Uznaliśmy jednak, że byłoby to sprzeniewierzenie się ideałowi prostoty, który przyświecał nam od początku jako alternatywa dla modelu, którego byliśmy świadkami przy tylu innych okazjach – wspaniałych muzycznie, ale jakoś nie do końca współgrających z naszymi przekonaniami. Tym lepiej jeśli ta prostota, ma w sobie choć mały proekologiczny rys.

Cezary Zych