W czasie robienia domowych porządków słuchałem ostatnio programu radiowego poświęconego nowościom filmowym mającym pojawić się w polskich kinach w ciągu kilku kolejnych miesięcy. Zaproszony do studia krytyk filmowy, a może filmowy bloger lub influencer (trochę się gubię w tych nowych profesjach), w przypadku niektórych dzieł używał z żelazną konsekwencją słowa „franczyza”. Nie mówił „film,”, „obraz”, „produkcja”, nie posługiwał się żadnymi określeniami gatunkowymi w stylu „horror”, „thriller”, „kryminał”, „fantasy”. Jeśli film był franczyzą to w wypowiedziach gościa programu przestawał być filmem i był już tylko franczyzą. Zacząłem się nad tym zastanawiać i do tej pory nie wiem, co nim kierowało, chociaż mam pewne podejrzenia, którymi się tutaj z Państwem podzielę.

Nie jest to fenomen, którego bym nie znał. Często występuje on w relacjach z wydarzeń sportowych, gdzie komentatorzy nie skupiają się na tym, co się właśnie dzieje na ekranie, ale opowiadają o transferach zawodników, kontraktach reklamowych i różnych tego typu okolicznościach, które nawet przy maksimum dobrej woli trudno uznać za mające cokolwiek wspólnego ze sportem. Z biznesem okołosportowym, z otoczką marketingową i innymi tego typu okolicznościami jak najbardziej, ale ze sportową rywalizacją nic a nic.

Na moje wątpliwości można odpowiedzieć, że sport jest zjawiskiem wieloaspektowym i dla jego pełnego zrozumienia trzeba orientować się w tym wielkim i skomplikowanym labiryncie. Odbiorcy relacji sportowych chcą mieć tę orientację i w ich oczach równie ważna jest bramka zdobyta przez napastnika, perypetie związane z jego kontraktem, zasady żywieniowe, które stosuje, samochód, którym jeździ, dziewczyna, z którą się spotyka, bójka w szatni, której był inicjatorem i tak dalej. Przy takim podejściu komentarz brzmiący następująco: „dzisiaj mierzą się ze sobą drużyna o wartości stu milionów dolarów i drużyna o wartości dwudziestu milionów dolarów” nie jest wcale tak idiotyczny, jak mogłoby się wydawać.

W przypadku muzyki takich tematów jest też co nie miara. Wymienię choćby niezwykle (podobno) ważne informacje na temat: instrumentów, na których grają muzycy, wytwórni płytowych, z którymi są związani, planów koncertowych na najbliższe dziesięć lat, rozmaitych hobby, ulubionych trunków i diet i tak bez końca. Podobnie, jak poprzednio usłyszę na pewno, że wszystko to składa się na całościowy obraz świata muzycznego z jego mainstreamem i aberracjami, ale nie będzie mi łatwo przyznać racji komuś, kto przekonuje mnie, że dla właściwego odbioru czyjejś interpretacji sonaty Brahmsa, powinienem wiedzieć, czy ktoś woli mieć w domu jamnika czy doga.

W tej, z grubsza tylko zarysowanej praktyce widzę dwie strony. Pierwsza, nazwę ją „przedmiotową”, jest odzwierciedleniem przekonania, że każde zjawisko w swej powszechnie dostępnej postaci, jest efektem działania nieskończonej liczby niewidocznych i nieznanych mechanizmów, które muszą zostać upublicznione, by obserwatorzy nie ulegli złudzeniu, że to, czego doświadczają jest tym, czym chciałoby być, a nie tym, czym w rzeczywistości jest. To poniekąd szczytna intencja, ale niosąca ze sobą ryzyko, że mechanizm zostanie uznany za ważniejszy od efektu końcowego, dla którego został uruchomiony, a na dodatek mniej ważnym kółeczkom i sprężynom przyzna się znaczenie większe, niż największym kołom zamachowym.

Strona druga, tę nazwę oczywiście „podmiotową”, związana jest z osobami kreującymi obrazy poszczególnych zjawisk, próbującymi legitymizować swoje opowieści, sądy i oceny podkreślaniem na każdym kroku, że w opowiadaną rzeczywistość mają wgląd znacznie głębszy, niż zwykły śmiertelnik. Im mniejsza pewność siebie, tym dziwniejsze tematy wybierane są do poświadczenia własnych kompetencji.
Jeśli ktoś uzna, że najlepszym dowodem na posiadanie odpowiednich kompetencji będzie to, że wie, jaka jest konstrukcja prawno-organizacyjna leżąca u podstaw produkcji filmowej może wybrać tę okoliczność. Ciekawa informacja, ale jeśli zaczyna być powtarzana, raz, drugi, trzeci, czwarty, pojawia się pytanie, o co chodzi? Co jest tak ważnego w tym repetytywnym wzorcu: ta franczyza, w tej franczyzie, podobnie, jak w poprzedniej franczyzie. Co tu się dzieje?

No cóż, nasz krytyk/bloger/influencer/autor podcastów uległ magii słowa, które jak sądzi czynią go kimś, kto wie. Obawiam się jednak, że częstotliwość, z jaką je wypowiada jest wprost proporcjonalna do braku wiary we własne kompetencje. W tym konkretnym przypadku dowód przyszedł szybciej, niż mogłem się spodziewać. Zapytany przez gospodynię programu o datę premiery pierwszej franczyzy (użyła słowa „film”), odpowiedział „nie pamiętam dokładnie, ale to było w 2014 lub może w 2015 roku”. Gospodyni poprawiła go, przypominając, że to był rok 2013. No tak, zgodził się chętnie, wskazując przy okazji, że pierwsza franczyza nie była tak udana, jak ta, która dopiero wejdzie na ekrany.

Dobrze jest wiedzieć więcej, ale najważniejsze, by nie zapominać o włączeniu odpowiednich filtrów, które odcedzą to, co najistotniejsze od tego, co po prostu interesujące.

Cezary Zych