W regularnych odstępach czasu odwiedzam Kopenhagę. Pierwszego dnia zawsze wsiadam na rower i odwiedzam kilka punktów miasta, żeby je sobie przypomnieć i przede wszystkim, żeby włączyć na nowo kalkulator, który będzie mi odtąd podpowiadał, ile czasu potrzebuję, żeby dotrzeć na bicyklu na kolejne spotkania w różnych dzielnicach duńskiej stolicy.
Zazwyczaj wybieram się wtedy, jadąc przez port marynarki wojennej, na teren dawnej stoczni. Rozciąga się stamtąd piękna panorama miasta otwierającego się już zdecydowanie na cieśninę Sund o czym przypominają przesuwające się w oddali kontenerowce i wielkie statki pasażerskie.
W ostatnim etapie rowerowa wyprawa odbywa się często przy dźwiękach wojskowej orkiestry dętej ćwiczącej musztrę i wykładzie przewodnika, który przeprowadza turystów w długich, niskich barkach przepływających pod mostami rozpiętymi nad labiryntem portowych i stoczniowych kanałów.
Droga pomiędzy wyspami przypomina, prawdę mówiąc, jakąś zupełnie nieistotną ulicę w małym polskim miasteczku. Nawierzchnia jest może trochę lepsza, ścieżki rowerowe dobrze pomyślane i bezpieczne (chociaż jednego ze skrzyżowań nie powstydziliby się autorzy poznańskiego rowerowego labiryntu), ale chaszcze dokoła ulicy i trawa zarastająca pobocza są swojsko znajome.
Kiedy ulica skręca nagle w prawo, a przed oczyma rowerzysty wyrasta wielka, niedawno oddana do użytku spalarnia śmieci z rozlokowanym na jej dachu stokiem narciarskim oraz przyklejone do niej bloki mieszkalne, widok jest tak zaskakujący, że można nie dostrzec mijanej właśnie, ukrytej w krzakach nad niewielkim zbiornikiem wodnym jednej z najsłynniejszych, najdroższych i podobno najlepszych restauracji świata, Noma.
To do niej, legendarnej mekki kuchni nordyckiej, przyjeżdżają z całego świata tzw. gurmandziści, żeby za kilka tysięcy koron od osoby zjeść zestaw składający się z kilkunastu, a nawet kilkudziesięciu niewielkich porcji, do których wyglądu przywiązuje się tutaj równie wiele uwagi, co do ich smaku.
Czy jest to doświadczenie kulinarne, czy estetyczne, towarzyskie, kulturowe, czy jakieś inne nie potrafię powiedzieć, bo nigdy w Nomie, ani w podobnej klasy restauracji nie byłem. Najprawdopodobniej wszystkiego po trochu, tak zresztą wynika z opowieści znajomych, którzy w Nomie jedli przynajmniej raz albo bywają w niej regularnie, co nie jest wcale łatwe i oczywiste, bo rezerwacje sprzedają się w takim tempie, jak bilety na spotkania z uzdrowicielami na Stadionie Narodowym.
Jedno jest pewne, do Nomy nie chodzi się, żeby się najeść. Po co się więc chodzi? Pewnie z bardzo różnych powodów. Może, żeby doświadczyć czegoś niecodziennego, skonfrontować legendę z rzeczywistością, zaliczyć kolejną knajpę z gwiazdami Michelina, zainspirować się, a może żeby komuś zaimponować albo sprawić przyjemność. Kilka godzin kulinarnego misterium, podniebiennej orgii albo, jak mówią inni, wyraz degeneracji współczesnego świata, zaprzeczenie idei prostoty, oszczędności i samoograniczenia, chociaż szef Nomy wkładając na talerze rośliny znalezione w nadbrzeżnych krzakach otaczających restaurację, twierdzi coś wręcz przeciwnego.
Spoglądając na rozmaite działania i zachowania z perspektywy jednej z najbardziej wyrafinowanych restauracji świata oraz jej gastronomicznych zwyczajów i obrządków, może nas zaskoczyć, że to, co budzi zachwyt fanów fine diningu i to, co napędza jego krytyków, łatwo powiązać z różnymi formami życia kulturalnego.
Nie myślę o populistycznym wezwaniu, by sztuka zbliżała się do mas, ale o samej idei wydarzenia artystycznego, które ze swej najgłębszej natury jest jednocześnie codziennością życia kulturalnego, a zarazem jej zaprzeczeniem.
Do Nomy nie idzie się, żeby zaspokoić głód, ale zjedzenie dwudziestu niewielkich porcji jest bez wątpienia wystarczającym ładunkiem kalorii, żeby utrzymać człowieka przy życiu. Ważniejsze jest w tym przypadku nie uśpienie głodu, ale jego rozbudzenie i wskazanie, w ekstremalnej postaci, że istnieje nieskończenie wiele sposobów postępowania z tą pierwotną potrzebą.
Wielu klientów Nomy, relacjonując swoje przeżycia, nie posługuje się w odniesieniu do potraw przymiotnikiem „smaczne”. Słyszałem raczej: „zaskakujące”, „nietypowe”, „inspirujące”, a czasem „szokujące”, „ekstrawaganckie”, „dziwne” lub wręcz „dziwaczne”. Kiedy się dopytywałem, czy te nietypowe i szokujące potrawy były smaczne, bywalcy Nomy patrzyli na mnie ze zdziwieniem, bo formuła „smacznie zjeść” jest zupełnie nieadekwatna dla opisania ich doświadczenia. Dociskani jeszcze bardziej, mówią w końcu coś, czego można było się spodziewać. To, że coś jest w Nomie smaczne jest oczywistością i punktem wyjścia do refleksji dlaczego to jest smaczne.
W przypadku koncertu możemy mówić o bardzo podobnej sytuacji. Na pewne wydarzenia wybieramy się i w nich uczestniczymy, nie zastanawiając się w ogóle, czy będą „dobre”. Nie tego od nich oczekujemy, bo to jest punkt wyjścia, którego możemy być pewni.
Czekamy raczej na jeszcze silniejsze rozpalenia potrzeby bycia w muzyce i to na wiele różnych sposobów, które z biegiem czasu i w miarę kolejnych doświadczeń zmieniają nas, nasze muzyczne zwyczaje i naszą wrażliwość.
Taka krótka refleksja z duńskich krzaków.
Cezary Zych