Większość muzyków i melomanów zaczęło interesować się muzyką dawną ze względu na jej brzmienie, niepowtarzalny dźwięk tzw. dawnych instrumentów. Trudno w to uwierzyć, ale nawet dzisiaj, kiedy to brzmienie wydaje się powszechnie znane, młodzi muzycy i słuchacze pytani o źródła swojej fascynacji z reguły wspominają właśnie o innym, pociągającym, wręcz elektryzującym, egzotycznym dźwięku.
Może to trochę dziwne, ale jeśli weźmiemy pod uwagę, że cała edukacja muzyczna oparta jest na instrumentach współczesnych i postromantycznej estetyce wykonawczej, okaże się, że w tym zakresie inicjacja przebiega podobnie, a w zasadzie analogicznie, od kilkudziesięciu lat.
Ten mityczny dźwięk traci trochę na znaczeniu, gdy muzycy z fazy wstępnej fascynacji przechodzą do etapu studiowania muzyki dawnej, a później jej profesjonalnego wykonywania. Nie ma cudów, dźwięk nie wydobywa się sam, a nad jego jakością trzeba po prostu solidnie pracować, zwłaszcza gdy nie ma się do dyspozycji najlepszych instrumentów.
Dźwięk jest więc w przypadku muzyki dawnej obarczony poważną dwuznacznością.
Tym bardziej zastanawiające jest, że pewnych sytuacjach broni się go z taką zaciekłością i tak powszechnie, że można by odnieść wrażenie, że jest to dobro, o które walczą wszyscy i jedyny być może temat estetyczny, co do którego panuje powszechna i całkowita zgoda.
Jedną z takich sytuacji jest amplifikacja muzyki dawnej, a więc wykorzystanie w czasie koncertów systemów nagłośnieniowych, tak jak dzieje się to w przypadku muzyki rozrywkowej, a także w trakcie plenerowych koncertów muzyki klasycznej.
Techniki nagłośnieniowe zrobiły olbrzymi postęp i jeśli tylko osoby, które zajmują się nagłaśnianiem koncertów wiedzą, jak wykorzystać stojący do ich dyspozycji sprzęt (a nie jest to wcale takie powszechne), to efekt dźwiękowy bywa zadawalający. Nigdy nie jest jednak idealny, to znaczy w procesie od zbierania źródłowego dźwięku przez mikrofony, poprzez przekształcanie go przez poszczególne urządzenia, aż po pojawienie się dźwięku z głośników, następuje stopniowa strata jego subtelnych właściwości.
Dźwięk zbierany przez mikrofony umieszczone tuż przy instrumentach nie korzysta w żaden sposób z odbić, które składają się na to, co dociera do naszych uszu we wnętrzach charakteryzujących się dobrą akustyką. Taki dźwięk musi zostać więc „podrasowany” poprzez zastosowanie różnych efektów, np. sztucznego pogłosu. Te sztuczne efekty są dzisiaj również znakomite, ale to wciąż coś bardzo odległego od naturalnego dźwięku instrumentów.
Na koniec pozostaje sprawa wolumenu dźwięku, który wydobywa się z głośników. Tak głośno nie może zabrzmieć żaden instrument akustyczny.
Te kilka okoliczności staje się argumentami, które wysuwają osoby stojące stanowczo na stanowisku, że amplifikowanie muzyki dawnej pozostaje w całkowitej sprzeczności z jej filozofią, a na dodatek nic nie daje, może z wyjątkiem możliwości grania w salach, które bez wzmocnienia dźwięku w ogóle nie da się go wyprodukować, ale po co w ogóle do takich sal się pchać.
To jest także moje stanowisko. Uważam, że wszystkie argumenty przemawiają za tym, by w standardowych sytuacjach muzyka dawna i w ogóle wszelka muzyka, w której wyrafinowane brzmienie jest kluczowe dla ostatecznego efektu estetycznego wykonywana była w sposób naturalny.
Coraz częściej mam jednak wątpliwości, nie co do zasady, ale co do wyjątków, które byłbym skłonny dopuścić. Pierwsza z wielu przychodzących mi do głowy okoliczności, to sytuacja, która jestem efektem wcześniejszego kompromisu, jakim jest wprowadzenie muzyki do sal koncertowych znacznie większych od tych, które istniały w czasach, gdy powstawała. Sale są zbyt wielkie, by wytworzyć w nich muzykę o odpowiednim wolumenie, a jeszcze trudniej przychodzi znalezienie odpowiedniej równowagi pomiędzy instrumentami.
Druga to sytuacja sal po prostu złych, w których żadna muzyka akustyczna nie brzmi dobrze, a jest to jedyne dostępne dla wykonawców audytorium. I w jednym i w drugim przypadku byłbym skłony dopuścić nagłośnienie, pod warunkiem, że wspomagałoby jedynie źródłowy dźwięk, ale go nie zastępowało.
Na inną jeszcze okoliczność zwrócił moją uwagę jeden z moich francuskich przyjaciół, francuski lutnista, śpiewak i aktor, Marco Horvat, który brał udział w projektach z udziałem muzyków hinduskich grających na swoich tradycyjnych, de facto klasycznych w ich kulturze, instrumentach. Amplifikowanie sitaru, sarangi czy viny organizatorzy przedsięwzięcia uważali za coś właściwego i oczywistego, ale już sugestia by w ten sam sposób nagłośnić teorbę wzbudzała ich alergię. Marco uważał to za wyraz hipokryzji, ponieważ brzmienie instrumentów hinduskich jest bardziej wyrafinowane niż prostej teorby i potencjalnie znacznie więcej może stracić niż zyskać na wzmocnieniu.
Jest też jeszcze inny powód, dla którego dopuściłbym chętnie silną amplifikację muzyki, np. barokowej – chciałbym to zrobić z czystej ciekawości. Gdyby zajęli się tym doskonali realizatorzy, którzy są w stanie wycisnąć ze swoich urządzeń więcej, niż zdarza im się to robić w typowych koncertowych sytuacjach efekt mógłby być interesujący.
To właśnie sprawdzimy w tym roku, bo zarówno streaming, jak i projekcje z udziałem publiczności to przecież nic innego jak amplifikowana muzyka dawna.
Cezary Zych