Kiedyś, przed stuleciami, muzyka była widzialna. Jeśli można było ją słyszeć, można było ją też zobaczyć. Od tej zasady były wyjątki i zdarzało się, że wykonawcy byli niewidoczni dla słuchaczy. Szczególnie w przypadku muzyki religijnej, co mogło wynikać z powodów „organizacyjnych”, ale bywało świadomie stosowanym zabiegiem służącym podkreślaniu towarzyszącej sacrum otoczce tajemniczości.

W weneckim Ospedale della Pieta orkiestra złożona z mieszkających w placówce dziewcząt była oddzielona od słuchaczy kurtyną. Na wielu dworach stosowano wymyślne systemy otworów i kanałów dźwiękowych pozwalających cieszyć się muzyką wykonywaną na żywo przez muzyków znajdujących się w zupełnie innej części budynku. W ten sposób udawało się, na przykład, zachować dyskrecję towarzyszącą rozmowom dyplomatycznym. Lutniści przygrywali francuskim królom do snu, siedząc w sąsiadującej z sypialnią komnacie.

Dopiero kiedy pojawiła się możliwość zapisu dźwięku, gdy wymyślono różne jego nośniki, systemy nagłośnieniowe i radiofonię, muzyka zaczęła być zjawiskiem niewidzialnym.

Stało się to na tyle ważną jej właściwością, że można było wręcz zapomnieć o grającym lub śpiewającym muzyku, a zobaczyć go wyłącznie na scenie, a dużo później także w telewizji.

Kiedy pojawiła się muzyka elektroniczna sytuacja osiągnęła swoje apogeum, ponieważ tego typu twórczość straciła całkowicie stronę wizualną – dźwięk powstawał nie wiadomo jak, docierał do nas nie wiadomo skąd i w ogóle nie wiadomo było, czy wciąż jest jeszcze muzyką. Dla nadania muzyce elektronicznej jakieś widzialnej namacalności zaczęto wprowadzać, na przykład, wizualizacje albo efekty świetlne.

Muzyki nie widziano też ze względów politycznych. Dla przynajmniej kilku pokoleń odbiorców w naszej części Europy muzyka nie miała widzialnego kształtu. Nie można jej było powiązać z żadną konkretną postrzegalną wzrokowo sytuacją. Muzykę i jej wykonawców poznawaliśmy wyłącznie dzięki nagraniom dźwiękowym, bo w telewizji obrazy muzyczne zza żelaznej kurtyny były rzadkością, podobnie jak koncerty zachodnich artystów.

W konsekwencji zdarzało się, że muzyka słuchana i oglądana na żywo uznawana była przez publiczność za niedoskonałą postać muzyki, która swój idealny kształt mogła uzyskać wyłącznie na nagraniu. Płyt należało słuchać w skupieniu, najlepiej z zamkniętymi oczyma. Wielu melomanów do dzisiaj uważa, że znacznie lepiej słucha się muzyki, kiedy nie widzi jej wykonawców. Przyznam, że ja sam często szukam na koncertach miejsc, w których dobrze słyszę, ale nie widzę sceny i zupełnie mi tego nie brakuje.

Nie oznaczało to, że widok artystów mi przeszkadzał, przeciwnie. Jednak jako przedstawiciel pokolenia, które poznawało muzykę przede wszystkim z płyt i z radia, uznawałem sposób w jaki powstawała w sytuacji koncertowej był dla mnie drugorzędny. Tak przynajmniej przez wiele lat mi się wydawało.

Na zmianę mojego nastawienia złożyło się kilka czynników. Pierwszym i najważniejszym była możliwość regularnego, a nie jedynie okazjonalnego, kontaktu ze świetnymi artystami prezentującymi różnorodne podejście do wykonywania muzyki w warunkach koncertowych. Coraz więcej słuchałem na żywo, a więc siłą rzeczy, coraz mniej miałem czasu na słuchanie z innych źródeł.

Drugim ważnym, może nawet ważniejszym czynnikiem, było poznanie od wewnątrz procesu powstawania nagrań dźwiękowych. Ta wiedza nic nie zmieniła w mojej sympatii dla muzyki zarejestrowanej, ale pokazała mi, że ta wykonywana na żywo i ta odtwarzana to dwie różne muzyki, a ich doświadczanie są dwoma zupełnie różnymi przeżyciami.

Częścią doświadczenia koncertowego w większym stopniu stawało się także docenienie strony wizualnej muzyki, a więc śledzenie procesu tworzenia muzyki przez wykonawców, obserwowanie ich wzajemnych relacji, wyławianie energii tworzącej się pomiędzy artystami albo jednym artystą, jego instrumentem i publicznością.

Stawałem się świadomy relacji pomiędzy zmysłami odpowiadającymi za postrzeganie muzyki i będącymi przewodnikami umysłu. Zrozumiałem, jak istotnym zmysłem może stać się wzrok. Wystarczy wzrokowa koncentracja na jednym spośród grupy muzyków, by dźwięk jego instrumentu został wyodrębniony spośród całego otoczenia. Patrząc na muzykę rozgrywającą się na naszych oczach stajemy się w pewnym sensie reżyserami dźwięku wydarzenia. Mamy w tym zakresie olbrzymią swobodę i każdy z nas może być świadkiem tego samego koncertu na zupełnie innych sposób tylko dzięki temu, że inaczej je obserwuje.

To przeczucie znalazło potwierdzenie w trakcie rejestracji i montaży materiałów wideo, które rozpoczęliśmy ponad 10 lat temu. Dysponowaliśmy skromnym zapleczem technicznym, ale pomimo to próbowaliśmy zajrzeć tak, gdzie nie dociera wzrok publiczności. W ten sposób staraliśmy się wyposażyć widzów w kolejne narzędzie do samodzielnej reżyserii koncertu, tym razem widzianego już nie na żywo, ale na ekranie.

Czy jesteśmy na koncercie, czy oglądamy jego filmowy zapis, wzrok działa zawsze tak samo i sugeruje naszemu umysłowi, by skupił się na dźwięku tego, co w danym momencie widzimy. Magiczna sztuczka, która daje nieograniczone możliwości, by doświadczać muzyki inaczej. To wystarczający powód, by nie tylko słuchać, ale i oglądać muzykę.

Cezary Zych