Przyjemnie czyta się psychologiczne analizy wyjaśniające wybory i zachowania ludzi, których nie lubimy. Dowiadujemy się dlaczego wybierają zawsze duże, czarne limuzyny, błękitne kabriolety lub potężne harleye. Poznajemy hipotezy tłumaczące wybory wakacyjnych destynacji, ulubionych stylizacji, a nawet preferencji kulinarnych.

Wszystko to wypływa, zdaniem psychologii wywodzącej się z tradycji psychoanalitycznej, z czegoś bardzo głęboko osadzonego, nieświadomie ukrywanego i dobrze maskowanego, a że przybiera takie, a nie inne formy jest sprawą kontekstu kulturowego. Dlatego możemy złośliwie podśmiewać się z mierzącego półtora metra miliardera, którego łysiejąca głowa ledwo wystaje ponad krawędź drzwi sportowego kabrioleta. Podśmiewamy się i pewnie trochę zazdrościmy.

Trochę mniej jest nam do śmiechu, kiedy na tapetę trafiamy my sami. Może się przecież łatwo okazać, że to, co uważamy za nasze najmocniejsze strony jest faktycznie czytelnym wyrazem naszych kompleksów, braków albo mrocznych pragnień, które maskujemy przyjaznym uśmiechem, empatią i altruizmem. Brak materialnych sukcesów kompensujemy okazywaną wszystkim bezinteresownością. Strach pokrywamy racjonalnością. Drążący nas od środka lęk zamienia się w ekstensywny i kompulsywny konsumpcjonizm.

Muzyka, którą niektórzy potrafią nazywać miłością swojego życia, a inni poświęcać jej każdą wolną chwilę lub, co gorsza, ostatnie oszczędności, może nie jest więc ani rozwijającą osobowość namiętnością ani niewinnym hobby, ale czopem wbitym w szczelinę, którą mogłoby wydobyć się na zewnątrz coś, czym nie mamy zamiaru się chwalić.

Pomyślmy tylko o kolekcjonerach gromadzących na półkach dziesiątki tysięcy płyt, których nie mają szans przesłuchać lub o audiofilach całe życie kompilujących zestawy urządzeń, które miałyby odtworzyć muzykę w jej najdoskonalszej formie, ale tej „doskonałości” nie potrafią w żaden sposób zdefiniować.

Przypomnijmy sobie zbieraczy instrumentów, którzy nie potrafią na nich grać, ale nie pozwalają nikomu ich dotknąć. Nie zapominajmy o rodzicach zapędzających dzieci do wielogodzinnych ćwiczeń, ale nie znajdujących czasu, by ze swymi pociechami wybrać się na koncert. Nie pomijamy rodziców, którzy pojawiają się na koncertach z dziećmi tylko po to, by cały czas je uciszać i się z nimi szamotać.

Pomyślmy o osobnikach rodzaju ludzkiego, którzy są w stanie znosić niewygody wielogodzinnych podróży tylko w tym celu, żeby przez dwie godziny, przysypiając ze zmęczenia, posłuchać koncertu, bezpośrednio po którym trzeba udać się w drogę powrotną.

Sporządźmy listę znanych nam osób, które porzuciły swoje wyuczone i potencjalnie doskonale płatne zawody, by poświęcić się na różne sposoby muzyce. Dokonajmy rachunku sumienia i przyznajmy, ile godzin spędziliśmy na rozmowach o muzyce, z których nic nie wynikało, bo też nic wyniknąć nie mogło.

Wyobraźmy sobie ludzi próbujących wyprodukować świetnie brzmiące i wytrzymałe jak stal struny jelitowe albo lutników usiłujących zbudować idealnie brzmiącą kopię barokowych skrzypiec. Zajrzyjmy do warsztatu inżynierów pracujących nad kolejną wersją super wiernych mikrofonów lub do studia, gdzie producenci fonograficzni próbują znaleźć wzór na idealne ich ustawienie.

Zastanówmy się, dlaczego filharmoniczne abonamenty potrafią zniknąć z internetowej kasy w ciągu kilku minut od jej uruchomienia. Poddajmy refleksji fenomen ludzi, którzy nie potrafią odnaleźć się w ciszy.

Zapytajmy filmowców, dlaczego na wzór Hitchcocka, w newralgicznych scenach swoich filmów rezygnują ze słów i uciekają się do muzyki, jako najważniejszego obok obrazu środka oddziaływania na widza.

Połóżmy się na psychoanalitycznej kozetce i oddajmy autoanalizie. Przypomnijmy sobie muzyczną historię naszego życia. Spróbujmy wydobyć na wierzch traumy, które muzycznymi pasjami skanalizowaliśmy i zepchnęliśmy w najodleglejsze zakamarki naszych dusz. Nie ma się co wstydzić, to dużo mniej groteskowe niż półtorametrowy miliarder w długim na siedem metrów kabriolecie.

Cezary Zych