Bardzo często mam okazję spotykać się z samorządowcami: radnymi, wójtami, burmistrzami, prezydentami miast. Pretekstem do rozmów są oczywiście projekty muzyczne, ale czasami jest świetna okazja do wymiany poglądów na tematy związane z ich wizjami rozwoju poszczególnych gmin i miejscowości.

Szczególnie uważnie wsłuchuję się w to, co mają do powiedzenia na temat miejsca, jakie w swoich planach chcieliby przyznać kulturze. Muszę powiedzieć, że pod tym względem potrafią mnie czasami pozytywnie zaskoczyć, ale znacznie częściej odczuwam niestety rozczarowanie. Dotyczy to przede wszystkim miejscowości czy regionów mających z mojej perspektywy zupełnie wyjątkowy potencjał i wielki kapitał, który grzechem byłoby zmarnować.

Kiedy zaczynamy na ten temat rozmawiać, mam zwykle wrażenie, że moi partnerzy podzielają wyrażane przeze mnie stanowisko, ale z każdym następnym zdaniem, z każdym kolejnym przytakującym kiwnięciem głowy, nabieram przekonania, że nasze poglądy zaczynają się rozchodzić, by ostatecznie zamknąć się w dyplomatycznej formule, że „do tego tematu warto będzie kiedyś wrócić”.

Diabeł tkwi w szczegółach, więc im bardziej precyzyjny bywa mój wywód, tym więcej problemów zaczynają widzieć rozmówcy. Tak, jakby hasło „postawmy na kulturę” traciło swój początkowy blask i zamieniało się w obraz niekończących się problemów, które brać sobie na głowę może tylko ktoś, kto nie patrzy trzeźwo na rzeczywistość. Kultura brzmi dobrze, ale najlepiej w aplikacjach o kolejne granty, których i tak nikt nigdy nie zobaczy.

Jeszcze bardziej zastanawiającym i w oczach moich rozmówców przekonującym argumentem, by kulturą jednak za bardzo się nie przejmować jest wyrażany przez nich zgodnie pogląd, że mieszkańcy miasta, gminy, regionu w gruncie rzeczy wcale jej w takich ilościach nie potrzebują. Sylwestrowy koncert operetkowy, dwa-trzy spektakle kabaretowe, gościnne przedstawienia teatralne i projekcje filmowe, wizyta muzyków pobliskiej filharmonii, kilka imprez okolicznościowych oraz oczywiście hucznie obchodzone dni miasta, gminy, powiatu… wyczerpują możliwości percepcyjne i finansowe mieszkańców. Do tego dochodzi telewizja i Internet, temat się zamyka. To wszystko nie jest powiedziane w złej wierze, przeciwnie, zwykle z ubolewaniem i troską, że lepiej już raczej nie będzie.

Właśnie w tym punkcie nasze drogi rozchodzą się najdalej, ponieważ to, na co zawsze próbuję zwrócić uwagę moich rozmówców nie dotyczy bezpośrednio mieszkańców.

Samorządowcy przez działalność kulturalną rozumieją ofertę skierowaną do mieszkańców, ja tymczasem szukam czegoś, co mogłoby być adresowane w pierwszej kolejności do osób z zewnątrz. Zderzenie dwóch perspektyw, które wydają się nie do pogodzenia.

Tym, co postrzegam jako najtrudniejsze, oprócz ewentualnych protestów lokalnych działaczy, że publiczne pieniądze idą na jakieś fanaberie, jest wyobrażenie sobie kultury jako „produktu” atrakcyjnego na równi, na przykład z turystyką czy zabytkami. Niewielka miejscowość nie musi być skazana na konsumowanie tego, co jej zostanie zaproponowane, ale może sama zaproponować coś, co w dłuższej perspektywie przyczyni się do jej rozpoznawalności, wygeneruje energię społeczną, a może nawet przyniesie wymierne zyski.

Do tego trzeba odwagi, cierpliwości, wiary w słuszność obranej drogi, ale przede wszystkim rozejrzenia się po świecie i czerpania z doświadczeń tych, którzy doskonale takie swoje szanse potrafili wykorzystać.

Cezary Zych