W dawnych i bardzo dawnych czasach, żeby zostać kimś trzeba było się namęczyć i przejść przez cykl prób potwierdzających, że ktoś potrafi robić to, co robi, co sprzedaje i z czego żyje. O jego kompetencjach zaświadczały środowiska zawodowe albo specjalnie powoływane ciała biorące na siebie odpowiedzialność za przyjęcie kogoś w poczet osób uprawnionych do wykonywania jakiegoś zawodu. W przypadku wielu profesji tę funkcję spełniały też inne mechanizmy społeczne i ekonomiczne minimalizujące prawdopodobieństwo, że ktoś zostanie wzięty za kogoś kim nie jest.

Wszędzie roiło się jednak od oszustów albo osób, które podejmowały się prac, jakim w praktyce nie mogły sprostać. Potwierdzenie, że ktoś coś potrafi było informacją dla potencjalnych klientów, ale w nie mniejszym stopniu chroniło interesy pozostałych reprezentantów zawodu uzyskujących w ten sposób zabezpieczenie przed deprecjacją i utratą statusu ekonomicznego.

Na przestrzeni stuleci istniało ciągłe napięcie pomiędzy systemem autoryzacji a pełną swobodą w uprawianiu rozmaitych zajęć. Trwa to do dzisiaj i bywa przedmiotem ostrych sporów ideowych, społecznych i politycznych, czego doświadczyliśmy wielokrotnie także w naszym kraju.

Jednym ze źródeł dyskusji w tym zakresie jest podejrzenie, że proces „przyjmowania do zawodu” bywa podyktowany partykularnymi interesami jakiejś grupy zawodowej, a nie interesem społecznym. Środowisko zawodowe może mieć swoje, nie do końca jasne dla społeczeństwa, intencje, a stara się prezentować je jako ochronę klientów przed działalnością osób, które nie dają żadnej gwarancji właściwego wykonania powierzonych im zadań.

Jednocześnie, i z tym trudno polemizować, tylko osoby wykonujące skrajnie wyspecjalizowane, wymagające szczególnego i długotrwałego wykształcenia profesje potrafią ocenić, czy ktoś spełnia wszystkie konieczne kryteria.

W dzisiejszej praktyce społecznej mechanizmów potwierdzania kompetencji zawodowych jest zdecydowanie więcej, ale, co może wydać się dziwne, autoryzacji udzielają nie ci, którzy znają się na danej dziedzinie.

Systemowe legitymizowanie do oferowania jakichś usług czy produktów, zastąpiły dominujące zachowania konsumenckie, którymi łatwo manipulować, na przykład poprzez reklamę. Z drugiej strony, autoryzacja przez odbiorców daje pewne szanse na neutralizację partykularnych interesów poszczególnych grup zawodowych.

Nie ma i prawdopodobnie nie może być systemu, na którym moglibyśmy w pełni polegać. Obowiązuje zasada ograniczonego zaufania i nie jest to dobra informacja dla kogoś, kto chciałby podejść do jakieś dziedziny życia z naiwnością dziecka i wiarą, że wszyscy chcą jego dobra.

Mam złą wiadomość dla wszystkich, którzy sądzą, że mogliby takiego pełnego zrelaksowanego zaufania i odświeżającej naiwności doświadczyć wstępując w gościnne progi świata muzyki, na przykład muzyki dawnej. Otóż niewiele jest obszarów życia społecznego, w których system certyfikacji byłby równie upośledzony. Piszę to z największym żalem i smutkiem, a jednocześnie z bolesnym przeświadczeniem, że nie wszyscy mi uwierzą, bo przecież rodzice skarżą się na stresujące egzaminy w szkołach muzycznych, pedagodzy z dumą przechwalają się sukcesami swoich podopiecznych na niezliczonych konkursach, w okresie wakacyjnym tabuny adeptów sztuki muzycznej zamiast wypoczywać doskonalą swoje umiejętności na kursach i warsztatach.

Można by więc odnieść wrażenie, że cały system świetnie prosperuje, gdyby nie jedno „ale”.

Potwierdzenie czyichś kompetencji uzyskanych w długotrwałym procesie edukacji jest de facto uznaniem efektywności tego systemu. Jeśli produkty systemu nie otrzymałyby stosownych certyfikatów okazałoby się, że system jest niedoskonały i niewydolny. Nie byłoby to z pewnością w interesie beneficjentów systemu, wśród których są też osoby odpowiedzialne za autoryzację.

Nie twierdzę, że system nie działa; nie sugeruję, że system certyfikacji jest wadliwy. Jedynie zachęcam do zachowania zdrowego rozsądku i zaufania swoim wrażeniom, zanim bezgranicznie zaufamy dyplomom, zaświadczeniom i rekomendacjom. W świecie kultury, to ostatecznie my, publiczność, przyjmujemy do cechu.

Cezary Zych