Czy pamiętacie swoje pierwsze samodzielne wizyty w bibliotece? W moim przypadku nie była to jeszcze biblioteka skomputeryzowana. Była to zwykła biblioteka, w której panował porządek i bałagan jednocześnie. Na półkach stały ustawione w równych szeregach książki, których nikt nie czytał albo takie, o których nikt nie wiedział, że warto je przeczytać.

Na pólkach nie było za to pozycji cieszących się największą popularnością. Były albo wypożyczone albo znajdowały się w stertach książek oddawanych, które bibliotekarka (bibliotekarzy z tych pierwszych wizyt w bibliotece nie pamiętam) musiała przyjąć na stan, by za chwilę je znowu komuś wydać, umieszczając na coraz bardziej pomiętej karcie książki datę zwrotu i datę wypożyczenia.

Studiowanie tych książkowych kart było samo w sobie zajęciem fascynującym. Można było, na przykład, prześledzić, co działo się z książką w ciągu ostatnich kilku, czy nawet kilkunastu lat. Z niektórych można było wyczytać fale ich popularności: książka najpierw była wypożyczana co tydzień, później trochę rzadziej, z kolei następował okres, kiedy nikt po nią nie sięgał, a potem następował renesans zainteresowania w postaci serii szybko po sobie następujących wypożyczeń.

Na karcie było też miejsce na numer czytelnika. Niestety, nikt oprócz bibliotekarza nie miał wglądu w jego dane osobowe, a przecież byłoby miło, może nawet bardzo miło, poznać te anonimowe osoby, które czytały tę samą książkę, a jeszcze bardziej ekscytujące byłoby poznanie osób, z którymi czytało się wspólnie wiele książek. Mielibyśmy ze sobą tyle tematów do rozmowy.

To jedna z magicznych cech biblioteki, które cyfryzacja, a zwłaszcza serwisy społecznościowe, zamieniły w banał. Pozostaje kwestią metafizycznego smaku, czy woli się romantyczne myśli i marzenia o anonimowym czytelniku numer 1256, niż błyskawiczne zidentyfikowanie go i kontakt za pośrednictwem tego czy innego serwisu lub komunikatora.

W małych bibliotekach, które pomimo ograniczonej oferty, były moimi ulubionymi, marzenia potrafiły się urzeczywistniać, bo albo w końcu przy jakiejś okazji wpadało się na czytelnika numer 1256 albo, poszukując książki, można było dowiedzieć się od pani bibliotekarki, że książkę ma taki to a taki (na razie wciąż anonimowy) czytelnik i że upatrzoną przez nas pozycję przetrzymuje, jak to ma w zwyczaju i że trzeba będzie do niego wysłać upomnienie a może nie, bo przecież czytelnik przychodzi w każdy czwartek wieczorem, więc po co wysyłać, skoro można mu to powiedzieć.

Wystarczyło teraz dopytać, czy ten czwartek wieczorem to jest raczej godzina osiemnasta, dziewiętnasta czy może nawet dwudziesta i zastawić pułapkę, by dowiedzieć się, czy czytelnik numer 1256 to starej daty intelektualista (co nie brzmiało najlepiej), a może wyjątkowej urody młoda dama (co brzmiało dużo bardziej obiecująco).

W jednej z bibliotek nie otrzymałem, co prawda, informacji o godzinie przybycia tajemniczego czytelnika („tak bardziej pod wieczór”), ale postanowiłem, że trzeba po prostu przyjść jak najwcześniej i czekać. Pojawiłem się więc niezbyt późnym popołudniem i zacząłem krążyć, a raczej przeciskać się między półkami.
Pani bibliotekarka (byliśmy już wtedy zresztą na „ty”) mogłaby być dzisiaj inspektorem danych osobowych, ponieważ uporczywie odmawiała ujawniania o kogo chodzi, ale sekundowała moim detektywistycznym wysiłkom, zaparzyła kawę i z zaplecza przyniosła jakieś ciastka. Siedzieliśmy sobie i wspominaliśmy czasy stanu wojennego, kiedy to mała biblioteka położona w samym centrum miasta była punktem przerzutowym podziemnych druków i dobrze zakamuflowanym miejscem spotkań osób działających w lokalnym podziemiu (nigdy niezdekonspirowanym!).

W pewnym momencie otworzyły się drzwi i stanęła w nich moja licealna koleżanka (nazwijmy ją E.), z którą od dawna się nie widziałem – ja wylądowałem na uniwersytecie w Poznaniu, a ona we Wrocławiu. Rzuciliśmy się sobie w objęcia i wykonaliśmy taniec radości, a kiedy się uspokoiliśmy, wyjaśniliśmy pani bibliotekarce nasz entuzjazm i usiedliśmy (na biurku pojawiła się trzecia kawa), gospodyni wskazała palcem na moją szkolną koleżankę i powiedziała: to jest czytelnik numer 1256.

Znaliśmy się od wielu lat. Mieszkaliśmy obok siebie, praktycznie każdego dnia razem szliśmy do szkoły i z niej wracaliśmy, co było okazją do rozmów na wszelkie możliwe tematy, ale nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że E. interesuje się tym samym, co ja. Może nie przyjaźniliśmy się tak blisko, jak było to w przypadku kilku innych osób z klasy, ale miałem wrażenie, że wiem o E. i jej życiu niemal wszystko. Okazało się, że nie wiedziałem.

Ponieważ nasze biblioteczne spotkanie miało miejsce w czasie wakacji, które spędzaliśmy w rodzinnym mieście, przez następnych kilka tygodni spotykaliśmy się niemal codziennie i rozmawialiśmy o rzeczach, o których spokojnie mogliśmy rozmawiać jeszcze w czasach licealnych, ale nie rozmawialiśmy.
Później nasze drogi się rozeszły. E. wyjechała z przyszłym mężem na drugi koniec świata, co w czasach przedinternetowych oznaczało niemal zawsze stopniowe wygaśnięcie kontaktów i odzywamy się do siebie co jakiś czas, zwykle, żeby przetestować jakiś nowy komunikator. Wspominam o tej młodzieńczej historii dlatego, że wiele podobnych spotkań przeżyłem na organizowanych przez nas koncertach.

Wśród publiczności pojawiali się ludzie, o których nigdy bym nie pomyślał, że mogliby się tam znaleźć. Co więcej, okazywało się, że ich obecność nie była przypadkowa, bo muzyką dawną interesowali się od lat, często znaczniej dłużej, niż ja. Byli to sąsiedzi, koledzy ze szkół i uniwersytetu, osoby, z którymi mniej lub dłużej pracowałem, przyjaciele przyjaciół, lekarze, którzy się mną zajmowali, urzędnicy poczty, u których nadawałem przesyłki, mechanicy zajmujący się moim samochodem, lista jest naprawdę długa.

Spotkanie ich, na przykład tutaj w czasie „Muzyki w Raju”, sprawiało mi zawsze wielką radość, ale jednocześnie skłaniało mnie do refleksji nad tym, że tak mało o sobie wiemy i rzadko znajdujemy okazję, by dowiedzieć się czegoś więcej. Może po prostu nie próbujemy, a szkoda.

Cezary Zych