Z czasów, kiedy każdego tygodnia przynajmniej raz, a najczęściej dwa lub trzy razy byłem w filharmonii, przypominam sobie tylko jeden jedyny przypadek, kiedy muzykowi pękła struna. Było to wykonanie koncertu podwójnego Brahmsa na skrzypce i wiolonczelę. Skrzypek, któremu przytrafiło się to w ostatniej części utworu wykazał się świetnym refleksem, wyrwał skrzypce z rąk koncertmistrza (który natychmiast otrzymał instrument od jednego ze swych kolegów) i efektownie dobrnął do końca, otrzymując, czego nie trzeba tłumaczyć, potężną owację. Jeden jedyny raz przez wiele, wiele lat.
Kiedy zacząłem słuchać muzyki dawnej wykonywanej na instrumentach wyposażonych w struny jelitowe sytuacja zmieniła się diametralnie. Teraz rzadkością stały się koncerty, na których komuś nie pękłaby struna. No może trochę przesadzam, ale było to zjawisko częste.
Pękające struny to temat na bardzo długą opowieść i muzycy, szczególnie skrzypkowie, mogliby zasypać nas niezliczonymi, najczęściej zabawnymi, ale bywa, że trochę przerażającymi, anegdotami.
Jelitowe struny pękają w czasie gry, ale nierzadko ot tak po prostu, znienacka, kiedy nikt ich nie dotyka, a tym bardziej nie nadweręża gwałtownymi pociągnięciami lub uderzeniami smyczka.
Przypominam sobie sytuację, gdy muzykowi zespołu wykonującego muzykę średniowieczną w czasie próby generalnej poprzedzającej koncert transmitowany na całą Europę pękły wszystkie egzemplarze jednej ze strun, które miał w zapasie. Została jedna jedyna i pojawiło się pytanie, co się stanie, gdy i ona dokona żywota w czasie koncertu. Opracowany został więc natychmiast plan awaryjny, który zakładał zmianę programu na taki, w którym instrument nie będzie potrzebny.
Przychodzi koncert, wszystko odbywa się zgodnie z planem i nagle, w przerwie pomiędzy utworami, a więc wtedy, kiedy nic nie powinno się wydarzyć, wnętrzem kościoła wstrząsa dobiegający nie wiadomo skąd dźwięk – stało się. Na szczęście struna pękła w tak dziwnym miejscu, że pozostałą jej część można było na nowo założyć i dograć program bez zmian, chociaż każde dotknięcie smyczkiem struny było zapowiedzią katastrofy.
Struny jelitowe, które zapewniają instrumentom to oryginalne, łatwo rozpoznawalne, w uszach wielu słuchaczy wyjątkowo atrakcyjne brzmienie nie są niestety szczytem technologicznej doskonałości. Zresztą ich niedoskonałość jest warunkiem ich doskonałości i na tym właśnie polega problem.
Pomimo wielu prób nie udało się nigdy wypreparować zwierzęcych jelit w taki sposób, by stały się trwałe i całkowicie odporne na warunki panujące w miejscach koncertów. Próbowano je na różne sposoby wzmacniać, na przykład używając w tym celu opiłków metali lub cienkich drucików, ale niewiele to dawało, a jeśli nawet wydłużało trwałość struny, to z kolei utrudniało muzykom grę albo przyczyniało się do obniżenia walorów brzmieniowych instrumentów.
Trochę lepiej było w przypadku strun owijanych, a więc takich, w których wokół jednej struny owijano drugą oraz w przypadku strun do instrumentów basowych, znacznie grubszych i przez to trwalszych, ale niestety też dość szybko się degradujących.
Od lat trwają próby zmierzające do wynalezienia materiału, który mógłby zastąpić struny jelitowe, nie tracąc przy tym ich właściwości. Póki co się to nie udaje, ale kiedyś może będzie ten pierwszy raz. Wtedy wielu odetchnie z ulgą, ale inni zadadzą pytanie: czy muzyka dawna bez strun jelitowych to wciąż muzyka dawna?
Cezary Zych