Wielu pisarzy na pytanie o to, na czym polega ich praca odpowiada, że przede wszystkim na czytaniu. Bez czytania nie ma pisania. Jeśli nie czytasz nie będziesz pisarzem.
Zdarzają się pisarze, którzy deklarują, że zupełnie niczego nie czytają, ale w to nie należy raczej wierzyć, bo takie wypowiedzi sprawiają wrażenie zabiegów autokreacyjnych i nie mają nic wspólnego z prawdą o pisarskiej doli.
Pisarze czytają z wielu powodów: z czystej bezinteresownej miłości do literatury, z ciekawości, z czytelniczego obowiązku, ale częściej w poszukiwaniu inspiracji, z chęci rozwijania wyobraźni, rozwijania języka i zdolności narracyjnych, a także z potrzeby kształtowania i potwierdzania swojej tożsamości. Bez możliwości konfrontacji z innymi autorami, pisarz nigdy nie będzie w stanie dokonać autoanalizy, tak ważnej dla twórczości, która nie chowa się za hasłem „literatura gatunkowa”.
Pisarze czytają jak czytelnicy, ale przede wszystkim jak wyjątkowo kompetentni krytycy. W odróżnieniu od tych ostatnich, którzy sami nie są pisarzami, łatwiej potrafią zajrzeć w głąb procesu twórczego, zidentyfikować jego słabsze punkty, ale też z niedowierzaniem przyglądać się rozwiązaniom problemów, których im samym nigdy nie udało się satysfakcjonująco rozwikłać.
Pisarz może stać się najbardziej bezlitosnym krytykiem kolegów po fachu i ich najbardziej oddanym wielbicielem, nie mówiąc o tym, że może im po prostu zazdrościć i to w sposób dla siebie bardzo destrukcyjny.
Zdarzają się pisarze, którzy do swoich literackich miłości się nie przyznają, chociaż wszyscy o nich i tak wiedzą. Widać to niemal w każdym zdaniu, każdym zwrocie akcji, każdej postaci, jaka pojawia się w historii rozwijającej się zresztą w sposób typowy dla literackiego kochanka.
Jawne i ukryte, świadome i nieświadome miłości i nienawiści to potężna siłownia literatury, z której rodzą się rzeczy słabe, dobre, wyjątkowe i w końcu, arcydzieła. Czytanie przez pisarza dzieł innych twórców nie gwarantuje jakości jego własnego utworu literackiego, ale jest jednym z najważniejszych warunków jego powstania.
Nie inaczej jest w przypadku sztuk pięknych, fotografii, teatru i filmu oraz wielu innych dziedzin, którym przyznajemy prawo, by uważały się, przynajmniej od czasu do czasu, za sztukę, a nie za rzemiosło, jak na przykład architektura, ceramika lub wzornictwo przemysłowe zwane designem.
Tego samego oczekiwać moglibyśmy od muzyków, tym bardziej, że to faktycznie jedyna, może obok tańca baletowego, dyscyplina artystyczna, w której edukacja przebiega praktycznie przez całe dzieciństwo i młodość. To wystarczająco dużo czasu, by wyrobić w sobie odpowiednie nawyki i przyzwyczaić się do tego, co niezbędne do wykonywania muzyki, które w tym miejscu interesuje mnie bardziej niż sztuka kompozycji.
Bez niepotrzebnego łamania sobie głowy można powiedzieć, że tak, jak pisarz czyta, a filmowiec ogląda, tak muzyk powinien słuchać, słuchać i słuchać. Powinien słuchać tego, co lubi i tego, czego nie lubi, tego, co zna i tego, czego nie zna, tego, co będzie mu na pewno przydatne i tego, co wydaje się bezużyteczne.
Wydaje się to tak oczywiste, że nie byłoby sensu się nad tym rozwodzić, gdyby nie lekko zatrważająca obserwacja, że wielu muzyków nie słucha muzyki. Trudno przypomnieć mi sobie reżysera lub aktora, który nie byłby znawcą swojej dyscypliny. Nie znam pisarza, który nie byłby pożeraczem książek. Nie znam fotografika, który nie oglądałby z zachłannością prac swoich kolegów. Znam za to wielu muzyków, których trudno byłoby uznać za choćby przeciętnie zorientowanych w tym, co oferuje dzisiaj świat dźwięków.
Nie tylko ja zastanawiam się nad tym fenomenem i nie tylko ja nad nim ubolewam. Wyjaśnienie jest chyba dość proste, a jednocześnie zaskakujące. Muzycy, którzy nie słuchają muzyki, nie robią tego, ponieważ tak właśnie zostali „zaprogramowani”. Wieloletni cykl nauczania powinien ukształtować ich nie tylko jako biegłych technicznie wykonawców, ale również świadomych artystów zorientowanych w tematyce szeroko pojętej muzyki.
Tej możliwości szkolnictwu muzycznemu zazdroszczą wszyscy. Nikt inny nie ma takiej możliwości stopniowego i systematycznego wdrażania się w materię sztuki. Tymczasem właśnie to jest pułapką zastawioną na dzieci uczące się muzyki zanim dowiedzą się, czym ona w ogóle jest. Dla większości z nich muzyka to przedmiot, obowiązek, czasami stres i trauma, a w końcu zniechęcenie towarzyszące im nawet wtedy, gdy ostatecznie zostaną zawodowymi muzykami.
Ciekawe, że na ten syndrom nie cierpią zwykle osoby, które zaczęły edukację muzyczną w późniejszym wieku albo zerwały z nauką systematyczną, by uczyć się samodzielnie, często zajmując się inną estetyką, na przykład migrując z muzyki klasycznej do jazzu lub muzyki rozrywkowej czy ludowej. Jeszcze ciekawszym przykładem są osoby, które skończyły naukę w szkołach muzycznych, ale nigdy nie zostały muzykami. To zwykle najbardziej zaangażowani i najbardziej kompetentni melomani.
Potwierdzeniem tej prawidłowości może być też muzyka dawna. Tak długo, jak pozostawała poza systemem edukacji muzycznej, jej adepci słuchali jak szaleni. Gdy tylko pojawiła się możliwość regularnej nauki w szkołach muzycznych i konserwatoriach, imperatyw słuchania stracił swoją powszechną moc obowiązującą.
Bez słuchania nie ma muzyki. Nawet wtedy, kiedy muzycy słuchają z sarkazmem i kwitują to, co usłyszeli w sposób krytykancki. Może krytykując, naprawdę tak myślą, a może czują się zagrożeni. Ważne, że słuchają.
Cezary Zych