Zostałem sprofilowany. Wiele razy. Jestem na siebie z tego powodu wściekły. Dałem się wytropić algorytmom. Zostawiłem za sobą zbyt wiele śladów. Nie byłem ostrożny. Bezmyślnie dawałem się wciągać w wypełnianie pozornie niewinnych kwestionariuszy przy rejestrowaniu oprogramowania albo wykupywaniu licencji czy subskrypcji.
Do porządku przywoływały mnie dopiero pytania, które wydawały się absurdalne. Czy komuś, kto sprzedaje w sieci żelazko naprawdę potrzebny jest mój wiek? Czy ktoś, kto sprzedaje w Internecie dostęp do oprogramowania musi poznać mój adres zamieszkania? Dlaczego miałbym z kimkolwiek dzielić się informacjami na temat tego, co lubię robić w czasie wolnym albo jakie europejskie miasta wydają mi się najciekawsze?
To są granice, których nie przekraczam, a jednak cyberprzestrzeń pełna jest śladów, które w niej zostawiłem i które zostawiamy tam wszyscy mając świadomość, że tak jest, ale w większości nie wiedząc, co lub kto i jak potrafi je zobaczyć, a później wykorzystać na naszą szkodę.
Pryncypialnie należałoby powiedzieć, że zostawianie w sieci śladów jest głupie, a ich wykorzystywanie bez naszej wiedzy podejrzane także tam, gdzie nie jest bezprawne. Już dawno przekroczona została granica, do której mogliśmy mieć złudzenie panowania nad sytuacją. Dzisiaj nie panuje już nad nią prawdopodobnie nikt i nigdy nie wiadomo, kiedy jakieś pozornie absurdalne zdarzenie przypomni nam, że wokół krążą zastępy aniołów stróży, które mają niestety wszelkie cechy dobrze zorganizowanej demonicznej mafii.
Pryncypia pryncypiami, ale muszę niestety szczerze przyznać, że od czasu do czasu cieszę się, że bezmyślnie zostawiłem swoje ślady gdzieś w Internecie. Dzieje się tak, na przykład, wtedy, kiedy ni stąd ni zowąd w mojej skrzynce mailowej pojawia się informacja o jakiejś nowej książce, a wyszukiwarka internetowa na pierwszych miejscach wśród rezultatów swoich działań pokazuje mi rzeczywiście coś wyjątkowo przydatnego, do czego w przeciwnym wypadku być może nigdy bym się nie dokopał.
To właśnie jest gra, w którą zostaliśmy wmanewrowani. Mamy świadomość, że zrobiliśmy coś nierozważnego i głupiego, ale nasze wyrzuty sumienia zostają wyciszone, gdy okazuje się, że może z tego być jednak jakiś pożytek.
Pojawiają się pierwsze wątpliwości. Może to jednak ma jakiś sens? Może nie ma się co tak bardzo denerwować, a rachunek zysków i strat nie jest tak jednoznacznie negatywny?
Poza tym, przecież ślady, które pozostawiają inni służą także nam, więc jest to jakaś społeczna wymiana. Oni korzystają na naszej nieprzezorności, a my w jakimś zakresie korzystamy z ich niefrasobliwości. Wszystko się ostatecznie wyrównuje. Nie ma tragedii, a cały problem jest wyolbrzymiony, prawdopodobnie w imię doraźnych celów biznesowych lub politycznych.
W pamięci wielu z nas te myśli budzą skojarzenia, bardzo niedobre skojarzenia. Racjonalizacja i usprawiedliwienie czegoś, co przy nawet krótkim zastanowieniu nie da się zaakceptować jest niestety sygnałem, że znaleźliśmy się już po drugiej stronie i powoli zaczynamy się przyzwyczajać do takiego stanu rzeczy. Odkrycie, że w warunkach określonych przez profilowanie da się żyć i to czasami dużo bardziej efektywnie niż w epoce przed profilowaniem jest de facto uznaniem nowej władzy, której orężem są zupełnie nieprzejrzyste dla nas algorytmy, które komuś służą, ale komu, tego nie wiemy, bo być może nie jest to wcale ktoś konkretny, ktoś z krwi i kości.
W ostatnim czasie zauważyłem, że profilowaniu próbuje się nadać ludzką twarz. Zamiast: „jeśli wybrałeś to, powinno zainteresować cię także to” już nagminnie widzimy na ekranie: „inni, którzy wybrali to, wybrali też tamto”. To nie bezduszny algorytm, ale ludzie. Sztuczna inteligencja jedynie pomaga to ogólnoludzkie doświadczenie uporządkować i zadbać, by dotarło ono do wszystkich, którzy mogą być nim zainteresowani. Czyli jesteśmy znowu w punkcie wyjścia, bo ostateczny wybór adresata nie należy już do człowieka.
Dochodzimy do newralgicznego punktu tej nowej formy, nie boję się powiedzieć, zniewolenia, ponieważ mechanizm naprawdę działa i to nawet w przypadku osób, które próbują zachować maksymalną czujność. Nigdy nie dowiedziałbym się o tylu nieznanych mi wcześniej zjawiskach muzycznych, gdyby nie pozornie niewinne podpowiedzi YouTube’a czy Spotify’a. Nie wpadłbym na niektóre książki, gdyby, jako specjalnie dla mnie wybrane propozycje, nie pojawiły się gdzieś na dole ekranu.
Wydaje mi się, że jestem w stanie nad tym jeszcze jakoś zapanować, ale to oczywiście nieprawda. Mój profil żyje już gdzieś w sieci swoim zupełnie niezależnym (czyli całkowicie zależnym) życiem i ma coraz większy wpływ na to, co robię tu i teraz, chociaż najprawdopodobniej to, co robię w tym wymiarze coraz bardziej służy dobrostanowi i efektywności mojego awatara, a nie mnie samemu.
Cezary Zych