W momencie, kiedy ludzkość dowiedziała się, że los człowieka jako gatunku jest realnie zagrożony, wielu z nas przygląda się rzeczywistości w nowy sposób i próbuje na swoją skalę podjąć jakieś działania. Najprawdopodobniej za późno, ale mimo wszystko lepiej coś robić, niż apatycznie czekać na rozwój wypadków. Może coś zaskoczy, może coś spowolni, może nie wszystko będzie tak, jak wieszczą internetowe wyrocznie?
Tropimy więc ślad węglowy, segregujemy odpady, rezygnujemy z podróży lotniczych, zmieniamy diety, oszczędzamy papier, wymieniamy żarówki, nie wstydzimy się second handów, przesiadamy się na rowery, rozważamy zakup samochodu elektrycznego i trochę bez przekonania wyobrażamy sobie świat pełen pojazdów autonomicznych.
Wszystko to ma charakter, w swojej szczerej spontaniczności, działań chaotycznych, podejmowanych trochę bez ładu i składu w wierze, że zsumowane dadzą masę krytyczną, która odwróci lub przynajmniej na chwilę zatrzyma to, co wydaje się w tej chwili nieuchronne.
Od jakiegoś czasu każde środowisko zawodowe dokonuje kalkulacji dwutlenku węgla, które produkuje, a więc swoistego publicznego rachunku sumienia. W wielu przypadkach, może nawet w większości, jest to tzw. ucieczka do przodu. Lepiej przyznać się samemu i zadeklarować chęć poprawy, niż obudzić się któregoś dnia i na ekranie monitora zobaczyć materiał poświęcony sobie w roli czarnego charakteru.
Ten nasilający się proces wyznawania klimatycznych grzechów jest oczywisty w sektorach, które coś produkują, nawet coś tak niematerialnego jak energia. Tam, gdzie wytwarza się dobra niematerialne i jest się przede wszystkim konsumentem tego, co wytwarzają inni, sprawa jest mniej uchwytna, ale też właśnie tam narazić można się najbardziej na zarzut klimatycznej hipokryzji.
Kultura, ten delikatny woal oplatający świat materii, wydaje się niewinna. Co więcej, to z jej strony dobiegają odbijające się potężnym echem głosy nawołujące do opamiętania, do konsumpcyjnej ascezy, do budowania relacji międzyludzkich w sposób uwzględniający interesy przyszłych pokoleń. Nic tylko przyklasnąć.
Problem polega niestety na tym, że koszty, także koszty klimatyczne, działań kulturalnych bywają, zaskakująco wysokie, nieproporcjonalnie wysokie, by uznać je za wzór do naśladowania.
Wielkie, wielodniowe wydarzenia plenerowe potrafią „zjeść’ tyle energii, co małe miasto. Koszty klimatyczne produkcji teatralnych, operowych, telewizyjnych i filmowych bywają zatrważająco wysokie i to nawet wtedy, jeśli wybiera się rozwiązania pod tym względem najoszczędniejsze. Do tego doliczyć musimy to wszystko, co wiąże się z udziałem publiczności, promocją, transportem, zakwaterowaniem i tak dalej.
Kultura nie jest bardziej przyjazna klimatowi, niż inne dziedziny ludzkiej działalności – niestety. Można zarzucić jej nie mniejszą dozę hipokryzji, może tylko lepiej ukrytą, w końcu kultura to w znacznej mierze sztuka kamuflażu.
Współczesna kultura oparta jest na mobilności. Przy dzisiejszym stanie świadomości powiedzielibyśmy, że na mobilności lekkomyślnej. Od dziesięcioleci mało kto przygotowuje projekty kulturalne z myślą o odbiorcach, których ma „pod ręką”. Do odbiorców albo się jedzie albo się ich do siebie zaprasza. Mobilność nie jest formą organizacyjną, mobilność jest częścią kultury, tak jak zawsze była częścią cywilizacji. Ktoś, kto się zatrzymywał, tracił znaczenie, schodził na margines, a ostatecznie przestawał istnieć.
Mobilność kultury będzie musiała zostać redefiniowana. Czy uda się to zrobić w taki sposób, byśmy nie poczuli, że doznajemy akulturacji, że czegoś zostajemy pozbawieni i że się cofamy?
Cezary Zych