Byłem w NRD wiele razy. W końcu była to „zagranica” i można tam było wjechać pokazując jedynie legitymację szkolną. Zatem swego rodzaju atrakcja, którą dało się przeżyć bez większego nakładu sił i środków.

Śmieszny kraj, w którym po ulicach jeździły plastikowe samochody wydające z siebie dziwne odgłosy; straszny kraj, w którym komunizm osiągnął jedno ze swych apogeów, a jednocześnie kraj, który sprawiał wrażenie czegoś całkowicie „nieprawdziwego”. Coś w tej enerdowskiej rzeczywistości nie pasowało i nie kleiło się ze sobą i był to w stanie zobaczyć uczeń ostatnich klas podstawówki i liceum bez choćby bazowej znajomości niemieckiego. Oczywiście do wypraw do NRD byłem „ideologicznie” przygotowany i wiedziałem, że to nie jest miejsce, które można byłoby uznać za idealną przestrzeń do manifestowania swojej niezależności.

W ramach poznawania tajemnic enerdowskiego społeczeństwa odwiedzałem placówki handlowe, głównie księgarnie i sklepy płytowe. Były to wizyty, po których pojawiały się pytania, na które nie potrafiłem odpowiedzieć. W księgarniach dominowała, obok niemieckich nazwisk, które nic mi nie mówiły, klasyka literatury, jednak bez wielu autorów, których w Polsce mogliśmy czytać bez ograniczeń. Zaskakujące było natomiast to, że Niemcy mieli wtedy u siebie rozwinięty system tanich pocketbooków, których w Polsce nie doczekaliśmy się właściwie do dzisiaj.

Wizyty w sklepach płytowych były jeszcze bardziej intrygujące. O działach z muzyką popularną nie ma co mówić, to było coś wręcz obrzydliwego. Jednak działy jazzowy i klasyczny prezentowały się imponująco. Przypominam sobie dziesiątki, jeśli nie setki płyt jazzowych i klasycznych, które przywiozłem z wypraw do Berlina czy nadgranicznych Frankfurtu nad Odrą i Guben. Przez długi czas jedyne nagrania Luisa Armstronga, Bena Webstera, Milesa Davisa, Johna Coltrane’a, Mahavishnu Orchestra, jakie miałem w swojej domowej kolekcji pochodziły z NRD. Muzyka poważna to jeszcze inna historia, bo enerdowska fonografia spokojnie wytrzymywała konkurencję z największymi potentatami zarówno pod względem wykonań, jak i realizacji.

Mówiło się często, że muzyka była politycznym wentylem bezpieczeństwa. W reglamentowanym życiu kulturalnym upuszczano od czasu powietrze, by skanalizować społeczne emocje, zwłaszcza wśród młodszego pokolenia. Tak tłumaczono, na przykład, rozwój sceny rockowej w Polsce, na Węgrzech i w Jugosławii. Jak wytłumaczyć sobie jednak ten szczególny status fonografii w NRD? Niemcy nie mieli żadnej poważnej sceny jazzowej, a scenę muzyki poważnej trudno byłoby podpiąć pod kategorię „wentyla bezpieczeństwa”.

Do pewnego stopnia wytłumaczeniem były tradycje muzyczne, które nawet w tym sztucznie ukształtowanym społeczeństwie były kultywowane. Kultura, nie była może wentylem bezpieczeństwa, ale już listkiem figowym wskazującym na dobrostan społeczeństwa na pewno tak. Jeśli już jakaś muzyka miała być wspierana, to z dwojga złego należało wybrać to, co bardziej przewidywalne i potencjalnie mniej wybuchowe.

To wszystko prawda, ale z naszej polskiej perspektywy zapominamy często o specyfice NRD, a więc państwa niemieckiego, którego mieszkańcy mieli mówiące w tym samym języku i mieszkające tuż obok, a jednak za granicą, rodziny i przyjaciół. Mieli też w samym środku swego kraju Berlin Zachodni z jego wspieranymi przez aliantów mediami. Produkcja fonograficzna była nie tyle próbą skanalizowania czegokolwiek, ale projektem odwrócenia uwagi obywateli od tego, co oferował Zachód.

Dopiero po upadku Muru Berlińskiego okazało się, jak ożywione było podziemne życie kulturalne w NRD. Z małymi wyjątkami rozgrywało się ono w sferze prywatnej i z reguły w warunkach głębokiej konspiracji. Jednak wschodnioniemieccy melomani nie ograniczali swoich zbiorów płytowych do rodzimych wydawnictw. Mieli świetną orientację w tym, co działo się na świecie. Płyty, które z mojego punktu widzenia były sensacją, przez nich były ignorowane, bo mieli dostęp do tych „prawdziwych”.
Tak, NRD to był bardzo dziwny kraj.

Cezary Zych