Historie płyt, koncertów, festiwali pokazują, że to, co się nie wydarzyło jest równie ciekawe jak to, co się wydarzyło. Nie jesteśmy w stanie przewidzieć, czy, gdyby doszło do urzeczywistnienia każdego pomysłu lub wykorzystania każdej okazji, stałoby się dokładnie to, na co wszyscy z nadzieją liczyli i z niecierpliwością czekali. Mogło zdarzyć się wiele rzeczy, do których ostatecznie nie doszło. Z perspektywy czasu tego żałujemy, ale w konkretnej chwili, gdy trzeba było podjąć decyzje, na coś postawić, a z czegoś zrezygnować działo się tak, jak się działo. Często nie było innego wyjścia, nierzadko decydujący głos miał przypadek, ale z reguły wszystko „paprali” ludzie.
Lista koncertów, do których nie doszło, zespołów, które nie powstały, projektów, które wyczerpały swój potencjał zanim się na dobre rozkręciły, rozmów zerwanych z niezrozumiałych powodów jest w przypadku każdej muzycznej instytucji lub mającego długoletnią tradycję festiwalu, imponująca.
Można skwitować to prostym „takie jest życie” albo „na to nie mieliśmy żadnego wpływu” lub „nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło”, ale prawdą jest, że każdy, kto funkcjonuje w środowisku artystycznym mógłby opowiedzieć wiele historii o nadziejach, które spaliły na panewce.
Ktoś, kto nie jest tego świadomy nie odczuwa smutku z powodu utraconej szansy, nie ma wyrzutów sumienia, że czegoś nie dopilnował, kogoś mocniej nie przycisnął, nie przekonał, nie zmotywował, czyli po prostu „odpuścił”.
W przypadku projektów komercyjnych można ubolewać na straconymi dochodami, ale te zazwyczaj daje się odrobić przy kolejnej sposobności. W przypadku przedsięwzięć motywowanych względami artystycznymi lub społecznymi po prostu szkoda zmarnowanych okazji, które drugi raz już się nie powtórzą.
To wyraz naiwnego i idealistycznego przekonania, że w sytuacjach, gdy na horyzoncie pojawia się możliwość osiągnięcia rzeczy nadzwyczajnych zewrzemy szyki, zapomnimy choćby na moment o drobnych niedogodnościach oraz poważniejszych przeszkodach i będziemy robić wszystko, by idea stała się faktem, także wtedy, gdy nie będzie jej można, przynajmniej na razie, „zmonetyzować”.
Świat kultury został rozparcelowany pomiędzy sferę komercyjną, niekomercyjną oraz komercyjną, która tylko udaje niekomercyjną, bo dzięki temu ma dostęp do środków publicznych. Każda z nich rządzi się swoimi prawami i każda w jakimś sensie żeruje na pozostałych. Nie jest to na pewno związek symbiotyczny, bo trudno byłoby powiedzieć, że wszystkie strony tego trójkąta są beneficjentami w takim samym stopniu. Ich wzajemne relacje powinny być przedmiotem głębokich analiz, bo tylko w ten sposób możemy spowodować, że środki publiczne będą docierać tam, gdzie docierać powinny, ale to temat na inną opowieść i inną okazję.
W przypadku muzyki poważnej bycie komercyjnym nie oznacza ex definitione bycia czymś mniej wartościowym. Przeciwnie, zarabia się pieniądze tylko wtedy, gdy komercjalizuje się projekty i wykonawców reprezentujących najwyższe standardy artystyczne.
Jest to równoznaczne z nieustannym „scoutingiem”, poszukiwaniem nowych twarzy i przedsięwzięć, które zastąpią w nieodległej perspektywie wykonawców oraz projekty cieszące się aktualnie największą popularnością, a więc mające ponadprzeciętny kapitał komercyjny. Przestrzeń podlegająca ciągłemu skanowaniu to sfera działań niekomercyjnych. W sposób naturalny dostarcza ona nienasyconemu szołbiznesowi nową krew. Znalezienie się w orbicie zainteresowania systemu komercyjnego jest zresztą marzeniem większości, chociaż nie wszystkich, artystów. Tak wygląda to w największym możliwym uproszczeniu. Dobrze, ale co to ma wspólnego ze zmarnowanymi okazjami i zaprzepaszczonymi szansami? Przedstawię to raz jeszcze tak prosto, jak tylko potrafię.
Zacznę od tego, że syndrom niewykorzystanych szans dotyczy obydwu sfer – wydarza się zarówno w obszarze komercyjnym, jak i niekomercyjnym, chociaż w każdym z tych przypadków z różnych przyczyn. Projekty niekomercyjne to przestrzeń, w której, przynajmniej teoretycznie, dominują motywacje niefinansowe. Ich uczestnicy mają komfort nieprzejmowania się stroną ekonomiczną. Nie w tym znaczeniu, że nie muszą liczyć się z budżetami, ale wiedzą, że wynik ekonomiczny takiego przedsięwzięcia nie jest celem, dla którego zostało ono stworzone. To idealna okazja do pracy nad mniej znanymi repertuarami oraz do rozwoju poszczególnych artystów i zespołów.
Największym wrogiem świetnie zapowiadających się projektów niekomercyjnych są projekty komercyjne wysysające artystów i całe formacje. Za przykład niech posłuży nam młody zespół, który robi błyskawiczne postępy. Wszyscy jego członkowie są znakomitymi muzykami, ale na razie tylko jeden lub dwoje spośród nich znajduje się w sferze zainteresowań komercyjnego biznesu muzycznego. Zaczynają występować z najbardziej utytułowanymi orkiestrami, pojawiają się w obsadach przedstawień operowych, nagrywają płyty. Wciąż są silnie związani ze swoimi „macierzystymi” zespołami, ale mają coraz mniej czasu, by z nimi pracować. Chociaż dzielą te same ideały i nadal mają takie same marzenia ich drogi powoli się rozchodzą.
Muzycy pozostający w sferze niekomercyjnej próbują zastąpić kolegów robiących kariery komercyjne, ale tylko sporadycznie udaje się uzyskać podobną chemię i wewnętrzną spójność ich zespołów. Poza tym oni sami też rozwijają swoje kariery i jest tylko kwestią czasu, kiedy albo zespoły się rozpadną, albo wejdą już na stałe w obieg komercyjny, a to, obok wielu zalet, przyniesie ze sobą liczne ograniczenia wymuszone przez konieczność dostosowywania się do wymagań partnerów, takich jak promotorzy, sale koncertowe, festiwale, firmy fonograficzne. W tle tego typu decyzji tlą się mniejsze i większe konflikty interpersonalne, biznesowe oraz artystyczne, z których zwycięską ręką wychodzą tylko najbardziej zdeterminowani.
W przypadku projektów komercyjnych głównym powodem zaprzepaszczonych szans są, i nie będzie to żadna niespodzianka, pieniądze. W tej sferze nie podejmuje się działań, które nie są opłacalne. Od czasu do czasu zdarzają się muzyczni przedsiębiorcy porywający się z motyką na słońce i wtedy mamy przez moment fajerwerki, ale najczęściej kończą się one bankructwami. Kilka takich spektakularnych wzlotów i upadków, szczególnie w branży fonograficznej, mogliśmy obserwować w ciągu ostatnich dwudziestu lat. Niektóre z dotkniętych lub zagrożonych plajtą projektów udało się uratować lub reanimować, ale traciły one przy okazji swoją wyjątkowość.
„Business is business”, więc projekty komercyjne nie przejmują się specjalnie tym, czy muzycy się nawzajem lubią, wyznają te same filozofie artystyczne i życiowe. Do wykonania jest dobrze płatna praca i tyle. Takie okoliczności mają w sobie zapisany potencjalny konflikt, bo jednak nie wszystkim chodzi o pieniądze za wszelką cenę. Nawet w obliczu wielkich sukcesów artyści, producenci, promotorzy mogą podjąć decyzję o zakończeniu współpracy. Rzadko kiedy dowiadujemy się o rzeczywistych powodach takich rozstań i pozostają one środowiskową tajemnicą.
Po latach zacierają się wspomnienia i dawne nadzieje, świat toczy się swoim rytmem i tylko czasami, w jakiejś rozmowie przy okazji przypadkowego spotkania, pojawia się myśl, że mogło wydarzyć się wiele wspaniałych rzeczy, które jednak się nie wydarzyły.
Cezary Zych