Uczenie się języków obcych jest dzisiaj łatwiejsze niż kiedykolwiek. Każdy, kto chce, może opanować dowolny język w dowolny sposób. Może zostać samoukiem lub może korzystać ze szkół oraz ich metod. Może też po prostu wkomponować się w obcojęzyczny świat i w końcu, prędzej lub później, nastąpi językowy cud zrozumiałej komunikacji.

Językoznawcy miewali w przeszłości różny stosunek do języka. Obserwując go i spisując jego formy i zasady wykazywali tendencję do zajmowania stanowisk normatywnych – autorytatywnie ustalali, co jest poprawne, a co nie. Skonstruowane przez nich przykazania trafiały do podręczników i traktowane były jako obowiązujące z wszystkimi tego nieprzyjemnymi konsekwencjami.

Uczniowie dostawali dwóje, osoby nie posługujące się językiem idealnym stawały się pośmiewiskiem, a użytkownicy języka wzorcowego wznosili w górę kryształowe puchary otrzymywane za zwycięstwa w turniejach i olimpiadach językowej poprawności.

Z biegiem czasu bardzo się to wszystko zmieniło i stanowisko normatywne zastępowane jest coraz częściej postawą deskryptywną. Nacisk kładzie się na opisanie tego, jak ludzie posługujący się jakimś językiem faktycznie mówią, a nie na formułowanie przepisów, jak powinni mówić.

Nie przekłada się to oczywiście na większą wyrozumiałość nauczycieli (lepszą ochroną przed kolejną jedynką, niż powoływanie się na lingwistykę deskryptywną, jest zdiagnozowana dysleksja), ale społeczeństwo jako całość uzyskało trochę więcej dystansu do samego siebie, co zawsze warto rekomendować. Powszechniej akceptujemy, że są wśród nas osoby posługujące się różnymi odcieniami języka, a promocja języka wymarzonego nie odbywa się przez wymuszenie, ale przez społeczną perswazję.

Z punktu widzenia wartościującego opisu językoznawczego możemy powiedzieć, że pewne sposoby posługiwania się językiem są lepsze, bogatsze, piękniejsze i doskonalsze, ale nie zmienia to faktu, że mniej doskonali użytkownicy języka potrafią się w nim „doskonale” komunikować, a na dodatek ich język ma swoją niepowtarzalną estetykę.

Dla kogoś, kto uczy się języka obcego każdy native speaker posługuje się swoim językiem w sposób doskonały. Tak jest przynajmniej w pierwszej fazie nauki, kiedy uczeń nie potrafi rozpoznać odmian i subtelności języka, który poznaje. Zwłaszcza, gdy język opanowuje się w celach praktycznych, komunikacyjnych, a perfekcja pozostaje na drugim planie.

Odkrywamy, że coś z naszym obcym językiem może być dziwnego, gdy ktoś mówi nam, że mówimy po angielsku w jego wersji australijskiej, po francusku w wariancie prowansalskim, po niemiecku jak Bawarczycy, po hiszpańsku jak latynosi, a po duńsku jak Jutlandczycy.

W wielu miejscach na świecie posługiwanie się lokalną odmianą języka jest powodem do dumy, a nie wstydliwą tajemnicą. Często przybiera postać swoistej dwujęzyczności, kiedy, na przykład, urzędnik w miejscu pracy posługuje się świetnie językiem „oficjalnym”, natomiast w sytuacjach prywatnych, z równą biegłością, gwarą lub dialektem typowymi dla środowiska, w którym się wychował. Dla kogoś uczącego się języka obcego język oficjalny i dialekt czy gwara są tak samo doskonałymi jego postaciami.

W przypadku muzyki określanej potocznie jako popularna różnorodność dialektów jest oczywistością. To prawda, że rządzą nią mody i pewne języki muzyczne wychodzą z użycia, bo brzmią tak staroświecko, że aż wstyd ich używać, ale zawsze znajduje się społeczność, która wcale nie ma zamiaru z nich zrezygnować. Najczęściej jest to społeczność, o której można by powiedzieć, że jest dwu- lub nawet wielojęzyczna. W tym przypadku nie ma mowy o normatywnym narzucaniu komukolwiek jakiegokolwiek sposobu posługiwania się językiem. Rządzi zasada komunikacyjnego pragmatyzmu i w związku z tym używa się takiej odmiany języka, która w danym kontekście będzie najbardziej efektywna.

(Pozostaje zawsze pytanie, czy o każdym muzyku z tej grupy można by powiedzieć, że jest native speakerem, czy niektórych języków po prostu się nauczył i posługuje się nimi, jak dobrze opanowanym językiem obcym.)

Moją intencją nie jest powtarzanie jeszcze raz powszechnie uznawanego za słuszne porównania muzyki do języka. Chciałbym, w kontekście muzyki dawnej, zwrócić na ciekawe zjawisko, które w tym obszarze wystąpiło. Do pewnego momentu wszyscy uczyli się muzyki dawnej jak języka obcego. W początkowej fazie było to bardziej jaki uczenie się łaciny lub greki albo wymyślanie muzycznej odmiany esperanto.

Nie był to na pewno język naturalny, żywy, a w związku z tym nie było wśród nas żadnych native speakerów. Byli za to prymusi i, mówiąc delikatnie, mniej pojętni uczniowie, którzy jakoś sobie jednak radzili. Z upływem lat nastąpiła nieoczekiwana transformacja – i jedni i drudzy stali się, przynajmniej w oczach kolejnych generacji, native speakerami języków, dialektów, gwar, slangów muzyki dawnej.

I dokładnie tak, jak w opisanym na początku przypadku początkującego ucznia, młodzi adepci muzyki dawnej mają tendencję, by w języku każdego muzycznego native speakera widzieć doskonałość. Potrzeba wielu lat, wielu spotkań i wielu doświadczeń, żeby zorientować się, że ten powstały stosunkowo niedawno język mieni się wieloma odcieniami, z których niektóre zasługują na miano szlachetnych, a inne prostackich; jedne oryginalnych, a inne banalnych.

W tym miejscu widać jedną ważną różnicę między językiem a muzyką. Językiem, którym posługujemy się od dziecka, możemy posługiwać się praktycznie całe życie, nawet jeśli nie będziemy przykładać się specjalnie do rozwijania naszych umiejętności w tym zakresie. W przypadku muzyki taka droga do doskonałości na pewno nikogo nie zaprowadzi, co więcej, wyznaczy kierunek przeciwny.

Cezary Zych